Название: Galicja 1914-1915
Автор: Ferenc Molnar
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 978-83-608-4096-2
isbn:
Między dwoma okopami stało sześć armat. Końce sześciu lin były w naszym okopie.
Przez pewien czas ani Serbowie, ani nasi nie strzelali. Obydwie strony czekały na posiłki. Bateria będzie tych, którzy je wcześniej dostaną. Jednak po pół godzinie nasi piechurzy zaczęli szarpać z okopu linami. Trudna to praca. Armaty zaczęły powoli tańczyć w miejscu, jak niedźwiedzie. Ale nie bardzo się zbliżały. Serbowie rozpoczęli strzelaninę, nasi odpowiadali, a żołnierze przywiązani do lin wciąż rozpaczliwie je ciągnęli. Z ziemi, z prawa i lewa, odzywały się karabiny. Do tej muzyki ociężale tańczyło pośrodku, na małej polance, sześć armat. Wspaniały bal na górze Crni Vrh.
W południe nastąpiła mała przerwa. W tym czasie nasi wsłuchiwali się w grzmot armat. Armata jest akustyczną busolą wojska. Lecz działa odzywały się coraz dalej, Węgrzy byli już koło Valjeva, parli naprzód. A tu wybuchła ta mała samodzielna wojna, zupełnie niezależnie od wielkiej europejskiej wojny światowej. Po południu wszystko zaczęło się od nowa. Dwa okopy strzelały do siebie, żołnierze ciągnęli liny niemiłosiernie. Poczerwienieli, spocili się, rozebrali aż do koszul, ale wynik był wciąż ten sam – powolny czardasz armat. Trwało to do jedenastej wieczór, czyli przez dwadzieścia osiem godzin, bez zmian. Tymczasem pojawili się Serbowie, którzy wyskoczyli z okopu, by bagnetami przeciąć liny. Pozo- stali przy armatach, na ziemi. Sześć naprężonych lin, niby struny wielkiego grzmiącego instrumentu, aż do końca biegło równolegle do siebie od baterii do węgierskiego rowu.
Ciemną nocą, o jedenastej, struny się poluźniły. Przyszła kompania piechoty i wspólnie ze śmiertelnie zmęczonym plutonem oczyściła bagnetami serbski okop. Piechurzy znów się zaprzęgli i ze śpiewem wyruszyli do swoich. Teraz już sześć serbskich armat posłusznie toczyło się za nimi.
Mitrovica, listopad 1914
Wiele dykteryjek opowiadano o dwóch rowach strzeleckich, które znajdują się w takiej odległości od siebie, jak jeden chodnik od drugiego na budapeszteńskich bulwarach, Teraz, gdy żołnierze z nich odeszli, obejrzała je oficjalna grupa korespondentów. Obchodziłem jeden z nich bezpośrednio na brzegu Sawy. Wydaje mi się, że jeszcze niedawno był to okop godny zazdrości, jako że został zbudowany z inżynierską dokładnością i przykryty pięknymi deskami. Na deskach ziemia a na niej, ze zbrązowiałych, wychłostanych deszczem liści, zrobiono imitację roślinności. Kiedy człowiek patrzył od strony wroga – z jakąż łatwością to teraz piszę! – nic podejrzanego nie widział. Pod deskami zostawiono otwory na karabinowe lufy. Na nieco wysuniętym do przodu końcu rowu, wykopano regularny dół i wyścielono go liśćmi. Jest to stanowisko oficera dowodzącego odcinkiem. Rów biegnie pod aleją drzew tak, że drzewa stoją rzędem w okopie. Oficjalna nazwa rowu, schron przeciwszrapnelowy, który nie daje ochrony przed granatami. Pewien miły oficer węgierski ze złoceniami na kołnierzu opowiada o doświadczeniach z ubiegłego tygodnia. Zanotowałem jedną z wielu opowieści, bo o tym nie czytałem jeszcze wśród okopowych historii. W tej historyjce dwa rowy strzeleckie również dzieliło sto kroków. Gdy wojska zajmują miejsca w dwóch takich okopach to po pierwszej, na ogół bezskutecznej strzelaninie, szybko uświadamiają sobie, że spędzą tak naprzeciwko siebie dłuższy czas, może nawet tygodnie. Zapoznawanie zaczynają od straszliwych przekleństw i wyzwisk. Serbowie wykrzykują na tamtą stronę po serbsku, niemiecku, rzadziej po węgiersku. Nasi zaś po węgiersku, niemiecku, albo w którymś ze słowiańskich języków, w zależności od tego, który akurat znają. Te kłótnie kończą się na ogół na drugi dzień. Tu, gdzie ludzie śmieją się nawet z karabinowych kul obraza osobista straciła swoją wymowę. Tu naprawdę z trudem się ktokolwiek obraża. W owych okopach było podobnie.
Trzeciego dnia następuje rzucanie. Przywiązują listy do kamieni, patyków i przerzucają na drugą stronę: „Poddajcie się!” – to zarazem tytuł i podpis. Pośród liścików złe wieści, kłamstwa, tu i ówdzie kilka mimowolnie rzuconych inwektyw, nawet bez złośliwego jadu, raczej dla zachowania formy, z uprzejmości. Potem latającą pocztą kamienną przychodzą gazety. Z tamtej strony dotarła gazeta serbska, naturalnie Rosjanie są już w Berlinie, a Francuzi w Kolonii. Stąd przelatuje gazeta wojenna w języku niemieckim, która publikuje tylko oficjalne komunikaty. Jednocześnie, jak rodzynki w cieście, tu i tam kule. Czasami więcej jest rodzynek niż ciasta. I wreszcie – w to też uwierzyłem dopiero tutaj i nie będę miał za złe, jeśli ktoś kilometr stąd nie da mi wiary – wreszcie rozmowa, prawdziwy dialog, zdanie, kule, pytanie, kule, odpowiedź, kule i tak na przemian. Zaś obelga odgrywa w tych zdaniach taką funkcję, jak w naszej mowie grzecznościowa formuła: „proszę ciebie” lub „czy nie masz nic przeciwko…”. Na przykład: „a niech was szlag, znowu pada”. Albo: „żebyście wszyscy zdechli, ilu was tam jest?” „więcej niż was, do jasnej…”. Naturalnie te kilka eufemistycznych frazesów obrazuje tylko formę, bo tekst jest zupełnie inny. Lecz ja, który znam tekst oryginalny, mogę powiedzieć, że tego nie sposób sobie wyobrazić u siebie w domu. Fantazja, którą lud w czasie pokoju obraca w bajki, w ludową poezję, tu stapia się w kilka poetyckich grubiaństw o olbrzymiej sile wyrazu.
„Rozmowy” były kontynuowane. Wrogie okopy teraz już ułożyły wzajemne stosunki – wszystko było przygotowane do ataku na bagnety, tylko rozkaz jeszcze nie nadszedł. Za to przyszedł do naszych okopów węgierski pułk pospolitego ruszenia. Starych zluzowano, odkomenderowano. A żołnierze z pospolitego ruszenia nic nie wiedzieli o wynikach poprzednich kontaktów.
Na drugi dzień Serbowie krzyczą na drugą stronę: „Zluzowali was? Jasne” – odpowiedzieli dumnie żołnierze z pospolitego ruszenia. To było przed południem. W południe przyniesiono obiad. Od tego obiadu skończyły się wszelkie kontakty między dwoma okopami. Węgierscy żołnierze zrobili coś takiego, co zabolało Serbów bardziej, niż wszelkie grubiaństwa, niż wieści o zwycięstwach, niż karabinowe kule. Zaczęli straszliwie łomotać blaszanymi naczyniami. Głodni Serbowie, jak jeden mąż wystawili głowy z okopu. Nasi zaczęli do nich strzelać. Potem dalej hałasowali, pobrzękiwali łyżkami i menażkami, jedli tak głośno, że sami prawie ogłuchli.
Następnie zaczęli krzyczeć po węgiersku, po słowacku, po niemiecku: „Ale pyszne! Nie dawaj tyle, bo nie dam rady zjeść! Ale gorące, oparzyłem sobie usta!” Po tamtej stronie Serbowie, którzy tygodniami żuli tylko suchary, zaczęli chóralnie krzyczeć, ale tym razem nie sypali już wyszukanymi, dowcipnymi wyzwiskami, ale wszyscy razem w podnieceniu wrzeszczeli, jak ktoś, kto się naprawdę gniewa. I strzelali gęsto. Z naszej strony żołnierze przekrzykiwali odgłos karabinów: ”Chcesz trochę czerwonego wina? Weź jedną bułeczkę, ja mam dwie. Zjesz jeszcze tego kotleta?” I brzękanie, trzaskanie łyżkami, bez końca. Wówczas piskliwy głos serbski zagłuszając wszystko, krzyknął z tamtego okopu: „Wy jesteście bardziej chamscy, niż ci poprzedni. Z tamtymi było nam dobrze. Ale tego nie będziemy tolerować. Prosimy o innego wroga.” Dosłownie w ten sposób. Po serbsku brzmiało to: „Molim drugogo naszprutnika!”
Tak to jest. Istnieje na wojnie większa od kul karabinowych obelga dla wroga, zjeść coś ciepłego pod jego nosem. Czy uwierzyłbym w to kiedyś, gdzieś w Budapeszcie, przy dobrym obiedzie w „Pannonii”, przy białym piecu kaflowym?
Mitrovica, listopad 1914
O wpół do drugiej w okopach serbskich nagle zamilkły karabiny. Zza nasypu СКАЧАТЬ