Название: Emancypantki
Автор: Bolesław Prus
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-270-1401-6
isbn:
Pana Helena objęła matkę za szyję i oparłszy głowę na jej ramieniu rzekła cicho:
– Więc między nami, mateczko, nie ma nieporozumień?…
Mama nie gniewa się na mnie?…
– Skąd ci znowu przyszło do głowy… będzie mi smutno, bardzo smutno… Ale jeżeli ty znajdziesz szczęście…
Do gabinetu zapukano. Wszedł służący i zawiadomił, że przyjechały karety.
– A czy kamerdyner pana Solskiego już jest? – zapytała pani Latter.
– Ten, co z panienkami ma jechać za granicę? Właśnie czeka.
– A Ludwika gotowa?
– Żegna się ze służbą, ale jej rzeczy już odeszły na kolej.
– Więc poproś pannę Adę, ażeby siadła z panną Magdaleną i z kamerdynerem, a my zaraz przyjedziemy z Ludwiką.
Służący wyszedł, pani Latter pociągnęła córkę do swojej sypialni, gdzie nad klęcznikiem wisiał ukrzyżowany Pan Jezus z kości słoniowej.
– Dziecko moje – mówiła pani Latter zmienionym głosem – Ada jest szlachetną dziewczyną, jej miłość wiele znaczy dla ciebie, ale… nie zastąpi oka matki… Więc w chwili, kiedy wyrywasz się spod mojej opieki, polecam cię Bogu… Pocałuj ten krzyż… Helenka dotknęła krzyż ustami.
– Klęknij tu, dziecko…
Uklękła, trochę ociągając się i patrząc na matkę ze zdziwieniem.
– O co ja się mam modlić, mamo?… Czy to tak daleko, czy to tak długo wyjeżdżam?…
– Módl się o wszystko: ażeby Bóg cię nie opuścił, chronił cię od przygód i… ażeby dla mnie zesłał ukojenie… Módl się, Helu, za siebie i za mnie… Może Bóg chętniej wysłucha modlitwy dziecka. Zdziwienie panny Heleny rosło. Klęczała na jednym kolanie i oparta o klęcznik, z niepokojem patrzyła na matkę.
– Czy zawsze jest się usposobionym do modlitwy?… – zapytała nieśmiało. – Po co to, matuchno?… Przecie Bóg i bez pacierza zrozumie nasze intencje, jeżeli… jeżeli je słyszy. I z wolna podniosła się z klęcznika.
– Boże miłosierny… Boże sprawiedliwy!… – szeptała pani Latter chwytając się za głowę.
– Co mateczce jest?… Matuchno!…
– Nieszczęśliwa jestem – mówiła cicho – najnieszczęśliwsza z matek, bo nawet nie nauczyłam was modlić się… Tamten nie wierzy w nic, drwi… ty wątpisz, czy Bóg usłyszy modlitwę, a ja… nawet nie umiem cię przekonać… Zaczyna się dla mnie dzień sądu z wami i ze wszystkim…
Pochwyciła córkę w objęcia i całowała ją płacząc.
– Ja chyba zostanę… – rzekła Helenka z rozpaczą w głosie.
Pani Latter odsunęła ją i otarła oczy.
Ani mi się waż myśleć o tym!… Jedź, rozerwij się i wracaj doświadczeńsza… O, gdybyście wy znaleźli dla siebie odpowiednie stanowiska, byłabym szczęśliwa, choćby mi przyszło zostać gospodynią na jakiej pensji… Jedźmy… jestem rozdrażniona i mówię, sama nie wiem co.
– Ależ naturalnie, że matuchna jest rozdrażniona… Ja się tak zlękłam!… A mamie chyba przypomniały się te dawne czasy, kiedy ludzie jadąc z Warszawy do Częstochowy albo nawet do Pruszkowa kupowali nabożeństwo za szczęśliwą podróż. Dziś nie ma ani takich niebezpieczeństw, ani naiwnej wiary… Matuchna sama czuje to doskonale…
Matka słuchała jej ze spuszczonymi oczyma.
Wyszły do gabinetu i pani Latter dotknęła dzwonka. W chwilę ukazała się pokojówka Ludwika gotowa do drogi i zapłakana.
– Pomóż panience ubrać się – rzekła pani Latter. – Czego płaczesz?
– Bo strasznie jechać tak daleko, proszę pani – odpowiedziała szlochając. – Jeszcze panienki mówiły, że tam gdzieś ziemia się zakrzywia… Gdybym pierwej wiedziała, nie ważyłabym się na taki kraj świata… Tyle się tylko uspakajam, że już jest paszport i że zobaczę Ojca Świętego… W kilka minut obie panie i Ludwika siadły do karety, pożegnane przez pensjonarki, które Helence ofiarowały bukiet z porady panny Żanety i kilkadziesiąt łez z własnego popędu, choć bez dostatecznej przyczyny.
W drodze pani Latter była milcząca, Helenka upojona. Przejeżdżając przez ulice oświetlone dwoma szeregami latarni i okien sklepowych, patrząc na ruch powozów, dorożek i omnibusów, na gęste łańcuchy przechodniów, których twarzy ani ubiorów nie można było dojrzeć w pomroce, Helenka wyobrażała sobie, że już jest w Wiedniu albo w Paryżu, że już spełniło się jej marzenie tylu lat!
W pobliżu dworca kolei i na dworcu tłok powozów był tak wielki, że kareta parę razy stawała. Nareszcie stanęła u podjazdu i panie wysiadły, a raczej utonęły w ciemnej fali tłumu, który kipiał u drzwi przysionka. Pani Latter była zakłopotana jak osoba, która rzadko widuje ciżbę; ale zachwyt Helenki wzrastał. Wszystko jej się podobało: zmarznięci dorożkarze, spoceni tragarze, obładowani futrami podróżni. Przypatrywała im się z ciekawością, odróżniając między nimi tych, co rwali się naprzód i tych, którzy oglądali się za siebie i nareszcie takich, którym było wszystko jedno, gdzie są: na dworcu czy w domu. Jakże ją bawił zgiełk, tłok, potrącanie – po tej ciszy i porządku, wśród którego dotychczas upływało jej życie. "Oto jest świat!… Tego mi potrzeba!" – myślała.
Kamerdyner Solskiego zabiegł im drogę i wprowadził do sali pierwszej klasy. Trafiły na moment, kiedy Ada i pan Solski sadowili na kanapie swoją ciotkę od stóp do głów zawiniętą w aksamity i futra, spod których prawie nie było widać osoby, tylko słychać urywane francuskie zdania wyrażające obawę, czy noc nie będzie zanadto zimna, czy można spać w wagonie i wiele innych w tym rodzaju.
Pani Latter usiadła obok starej damy, a Helenka ledwie miała czas przywitać się z nią, gdyż została otoczona przez gromadkę osób, które chciały ją pożegnać. Pierwszy przysunął się profesor Romanowicz, piękny brunet. Podał Helence bukiet róż i melancholijnie patrząc w oczy rzekł półgłosem:
– I cóż, panno Heleno?…
– I już!… odpowiedziała, śmiejąc się, zarumieniona Helenka.
– Jeżeli tak… – zaczął, ale musiał ustąpić panu Kazimierzowi Norskiemu, który wręczywszy bukiet Adzie podał siostrze pudełko cukierków mówiąc:
– Nie żegnam się z tobą, tylko do widzenia, najdalej za miesiąc.
– Do widzenia za miesiąc? – powtórzyła zdziwiona Helenka. – Przecie ty jedziesz do Berlina, nie do Rzymu…
– Berlin, СКАЧАТЬ