Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 9

Название: Przyjdzie Mordor i nas zje

Автор: Ziemowit Szczerek

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-62574-99-5

isbn:

СКАЧАТЬ Nikt nie chciał nas wziąć na stopa. Bukowe lasy pachniały wolnością i wilgocią. Zatrzymali się dopiero milicjanci. Struchleliśmy. Mieliśmy przy sobie z pięć gram marihuany i byliśmy upaleni jak bąki. No i w ogóle. Ale oni byli spoko. Kazali nam wskakiwać i powiedzieli, że podrzucą nas na posterunek milicji do Rachowa, bo tam jechali. A dalej, jak mówili, jak nam Bóg da. Byli mniej więcej w naszym wieku i też marzyli o przygodach. Pytali nas, jak by ich potraktowała polska policja, gdyby łazili z plecakami po strefie przygranicznej w Bieszczadach. Nie ukrywaliśmy, że pewnie by ich spisali i zawieźli na dołek. Śmiali się. Byli bardzo dumni, że są lepsi od polskiej policji.

      I wtedy ten kretyn Michał zaproponował im dżointa. Zapadło milczenie, chłopaki-milicjanci patrzyli jeden na drugiego. Chyba nie byli siebie wzajemnie pewni. Miałem wrażenie, że chętnie by w sumie zapalili, ale nie wiedzieli, czy ten drugi nie doniesie.

      – Co mówiłeś, Misza? – udał, że nie dosłyszał jeden z nich, przypominający nieco puchacza z bajek dla dzieci. Widziałem, że bardzo nie chcieli nas zamykać.

      – Papierosa – powiedziałem szybko, rzucając Michałowi wściekłe spojrzenie. – Czy można u was w samochodzie zapalić.

      – Nie można – powiedział puchacz i to był koniec rozmowy.

      Gdy tylko wysadzili nas w Rachowie i odjechali, dałem Michałowi po ryju. Nie spodziewał się. Był środek nocy, a on leżał na swoim plecaku i przebierał nogami jak żuk, który nie może wstać z pleców. Krew leciała mu z nosa. Rzucał się i zapowiadał, że jak wstanie, to mi wpierdoli, ale tak się składało, że wstać nie mógł. Kręcił się wokół własnej osi. Zostawiłem go tak i poszedłem w ciemność. Ciemność w Rachowie – to jest dopiero ciemność. Nic nie było widać. Nie było ani jednego miejsca, w którym można by rozłożyć karimatę i śpiwór.

      Całą noc kręciłem się po miasteczku, unikając Michała, który też się kręcił, bo nic innego nie dało się tu robić. Zresztą on też mnie unikał. Widziałem go czasem na wylocie ulicy. On też mnie widział i skręcał w inną stronę. W końcu, nad ranem, podszedł jednak do mnie. Powiedział, że miałem rację. Że okej i spoko, że wiadomo. Że był ujarany i nie wiedział, co mówi. Rano jechała marszrutka do Iwano-Frankiwska. Wsiedliśmy. Od razu zasnęliśmy. Całe Karpaty przekimaliśmy i żadnych widoków nie widzieliśmy. Kierowca nie mógł nas dobudzić.

      We Frankiwsku spotkaliśmy wycieczkę Polaków, którzy wracali z łażenia po górach. Mieli treki i grube skarpety. I wielkie aparaty. I kupę zdjęć na kartach pamięci, które koniecznie chcieli nam pokazać. Byli zbici w jednolitą kupę i splątani tymi swoimi karpackimi historiami. Przez cały czas przypominali sobie którąś z nich i głośno ją przeżywali. Porozumiewali się w zasadzie własnym językiem, wewnętrznym kodem. Za cholerę nie miałem pojęcia, po co my im jesteśmy w ogóle z Michałem potrzebni, ale nie chcieli nas wypuścić. Miałem wrażenie, że odgrywają przed nami jakieś przedstawienie, że oni są aktorami, a my widzami, i że mamy ich oglądać i podziwiać. Zabrali nas do jakiejś knajpy w odnowionym (pomalowanym grubą warstwą farby) centrum, gdzie wszyscy jedliśmy solankę i warenyki. Nie spałem w łóżku od dwóch dni i padałem z nóg. W końcu, w samym środku pokazu zdjęć na macu, którego jeden z nich z jakiegoś powodu zataskał, kurwa, w te góry, wstałem, pożegnałem się, zabrałem Michała i poszliśmy do hotelu.

      Musieliśmy wyglądać jak siedem nieszczęść, bo recepcjonistka była dla nas jak matka. Dała nam dwójkę z widokiem na miasto. Od razu zasnęliśmy. Obudził mnie ból i dziwne rozbłyski w głowie. Michał stał nade mną i prał mnie po całym ciele. Po twarzy, po ramionach. Skuliłem się w łóżku, a on, już ubrany, w pełnej gotowości, z plecakiem na ramionach, rzucił pod moim adresem parę bluzgów i wybiegł z pokoju. Zacząłem się śmiać. Słyszałem jeszcze, jak na korytarzu krzyczy „kurwa mać!” i spada ze schodów. Nie wyrobił. Otarłem krew z wargi i spróbowałem jeszcze zasnąć. Nie mogłem. Ubrałem się, założyłem plecak i zszedłem na dół. Było około szóstej wieczorem. Okazało się, że Michał zapłacił w recepcji, grzecznie, swoją część rachunku. Porządny chłopak. Na dworcu znów go zobaczyłem. Wsiadał do tej samej elektriczki co ja. Do Lwowa. Udawał, że mnie nie widzi. Jechał w innym wagonie i czytał książkę Hugo-Badera.

      4

      Orlęta

      Pod cmentarzem na Łyczakowie stały białe autokary z polskimi rejestracjami.

      Rejestracje krakowskie, wrocławskie, katowickie, lubelskie, warszawskie. Kojarzyły mi się z wielkimi, białymi larwami, które oblazły tę rozpadającą się ulicę. Wyglądały, jakby wycisnęły się ze szczelin, z pęknięć w asfalcie i zalegały teraz, tłuste larwy, ciężko i tępo.

      Wyłaził z larw kolorowy tłum. W sandałach, w krótkich spodniach z kieszeniami z boku, z aparatami. Od razu podchodziły ukraińskie dzieci. „Dyj pan, dyj pan, złoty, złoty, polski złoty”. A ci z autokarów się paśli tym „dyj pan”. Czuli się jak paniska. Większość pewnie po raz pierwszy w życiu. Raz dawali, raz nie – kaprys pański pokazywali. Puchli tym pańskim kaprysem, jeden mówił: dam, niech se bidaki zjedzą loda, pewnie nie wiedzą, co to loda, a drugi mówił: nie dam, jeszcze mi podziękują, żem nie dał i nie przyuczał do żebractwa. Bo żebraniem do niczego nie dojdziesz, bo wędka, nie ryba, wędka, nie ryba.

      Ale szybko któryś z chłopaczków wystrzelił ze starym numerem: „dyj pan, dyj pani, ja Polak, Polak, tata, mama Polaki, Ukraińcy łochy” – a polskie wycieczki jakby półpasiec ściął.

      – To polskie dziecko, to polskie dziecko! – powiedziała huczącym, ale stłumionym ze wzruszenia głosem jakaś kobieta o piersi do przodu, o cycu i nosie wielkim i o ewidentnej tendencji do dominacji. Mówiła to w ten sposób, w jaki na hollywoodzkich filmach bohaterowie w opałach ogłaszają: „I’m an American citizen!”.

      – To polskie dziecko! Powiedz, dziecko, gdzie twoja mama? – już wyjmowała z torby portmonetkę.

      – Nie żyje, pobili, Ukraińcy, zabili – wyło „polskie dziecko”, orlę lwowskie, i już po chwili wszyscy młodzi żebracy zawodzili: „my Polaaaaci, my Polaaaci, Ukrajina nedobre, Polska dobre, Matka Boska, Matka Boska”, a cała wycieczka hojnie, łykając łzy wzruszenia i szlochając „to polskie dzieci, polskie dzieci”, okupowała to wzruszenie banknotami – a to dziesięcio-, a to czasem nawet dwudziestozłotowymi, bo pięćdziesiątkami to już nie.

      – Spierdalaj – powiedział Hawran do dziecka, które wycierając brudny nos, podeszło do niego ze swoim „dyj pan, ja Polak”.

      – Ty sam sperdalaj, pszek w rot trachanyj – powiedziało dziecko i przezornie umknęło, zerkając tylko, czy Hawranowi nie przychodzi do głowy kopnąć je w dupę.

      A Cmentarz Łyczakowski był piękny. Popijałem środek na potencję z kwasem chlebowym i myślałem, że czegoś tak pięknego nie widziałem nigdzie na ziemi.

      Każdy grobowiec był jak z gotyckiego horroru, i to wszystko – zanurzone w tej soczystej zieleni, w tej żółci upału, porozcinane pnącymi się do góry dróżkami – było ogrodem rozpiętym pomiędzy ziemią, snem a zaświatami.

      Ryta polszczyzna, cała w zawijasach, w majuskule i minuskule posarmackiej, rozpieprzone grobowce, w których – jeśli zajrzeć – widać czaszki i piszczele, nagrobne pomniki biskupów w bogato zdobionych szatach, którym ktoś poutrącał głowy i dłonie. Jednemu z nich przycementowano do zdekapitowanego korpusu głowę lalki. Zwykłej lalki z otwieranymi oczami i z wszczepionymi w gumę СКАЧАТЬ