Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjdzie Mordor i nas zje - Ziemowit Szczerek страница 4

Название: Przyjdzie Mordor i nas zje

Автор: Ziemowit Szczerek

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-62574-99-5

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – No właśnie – odpowiedziałem, wsłuchany.

      – Nicz nikomu ne wpowili, tylki mordy bili… – śpiewał dziadek.

      – O kurwa – powiedział Hawran zamyślony.

      – No – odpowiedziałem.

      – Piwo czy wódka? – spytał kelner.

      – Wódka – powiedzieliśmy obaj naraz.

      – A szo – powiedział kelner, patrząc na nas uważnie i uśmiechając się pod bardzo kelnerskim wąsem – wy dumali szo sered baciariw Ukrainciw ne buło, czy szo?

      – Sam żeś jest nebuło czyszo – mruknął pod nosem Hawran, gdy kelner odchodził z zamówieniem.

      2

      Samobójstwo Brunona Schulza

      Niby pojechaliśmy do Drohobycza szukać Schulza, ale tak naprawdę wschodu szukaliśmy. Tej wschodniej, posowieckiej egzotyki. Ruskości.

      Kierowca marszrutki wyglądał na maniaka. Był z niego kawał kutasa i powarkiwał na nas wszystkich dookoła. Na mnie i na Hawrana też.

      Jedno oko miał zielone, a drugie – błękitne. Zauważyłem to, gdy płaciłem mu za przejazd i gdy rzuciłem mu na deskę rozdzielczą dwóch niebieskich Jarosławów Mądrych. Popatrzył na mnie tym swoim wzrokiem wariata i wiedziałem, że będzie ostro. No i było, bo maniak pędził środkiem szosy, dokładnie pośrodku miejsca, w którym powinien być namalowany środkowy pas (ale go nie było), i nie bał się niczego. Ja bałem się za niego. Hawran, widziałem, też miał trochę stracha, ale nadrabiał miną, że niby nie, nieustraszony, jemu nie pierwszyzna, on ze wschodem obyty.

      Maniak przez cały czas kogoś wyprzedzał. Wyglądało na to, że taki miał cel życiowy. Wyprzedzić w życiu jak najwięcej samochodów. O milimetry unikał czołówek, ale cały czas łykał auto za autem, całą tę rozlatującą się poradziecką drogową menażerię. Bo to festiwal żywych trupów był, to, co działo się na drodze. Zdychające żiguli, półmartwe zaporożce, ożywione już tylko chyba jakąś magią; wołgi, które skowytały o litościwą śmierć, zakończenie cierpień.

      Było południe i upał, pole ciągnące się po horyzont wyglądało, jakby płonęło zielenią.

      – Nie masz wrażenia, że horyzont jest jakby dalej niż u nas? – spytałem Hawrana, nieco rozmarzony.

      – Nie – mruknął Hawran, nie patrząc nawet za okno. Był wściekły. Oglądał zdjęcia na aparacie fotograficznym. Zrobił je wczoraj wieczorem i dziś rano, we Lwowie. Było na nich głównie połupanie, zniszczenie i demolka. Bardzo malownicze. I różne ciekawostki: anglojęzyczne menu ze lwowskiej restauracji, na której kurze udko było opisane jako „chicken foot”, a kurczak po chińsku – jako „chicken on People’s Republic of China”. Albo facet na ulicy przebrany za świnię i reklamujący jakiś sklep mięsny, którego właściciel zbyt mocno wziął sobie do serca zasady zachodniego marketingu. No i zrobione ukradkiem zdjęcie milicjanta, który odlewał się na koło własnego radiowozu marki łada samara na jednej z nieasfaltowanych uliczek Zamarstynowa. To znaczy – Hawranowi wydawało się, że robi mu to zdjęcie ukradkiem. Bo milicjant – młody gówniarz, wyglądający jakby właśnie skończył gimnazjum – zauważył i zaczął na Hawrana wrzeszczeć. Wtrąciłem się, więc zaczął drzeć się i na mnie. Domagał się naszych paszportów, których mu nie daliśmy – dasz gnojowi dokumenty, to je potem trzeba będzie wykupywać za grubą kasę. Ale widać było, że właśnie o kasę mu chodzi. Bo o co innego. Chciał 100 dolarów za znieważenie funkcjonariusza. Hawran roześmiał mu się w twarz. Milicjant, dość niespodziewanie, popchnął go i złapał za ręce. Zanim zdążyłem zareagować, zbaraniały Hawran już stał twarzą do płotu, z rękami opartymi o sztachety i nogami szeroko, a młody przetrzepywał mu kieszenie. Znalazł w bojówkach Hawrana sznurek, odrzucił go na bok, a potem – scyzoryk. Szpanerski, szwajcarski, w którym było ostrzy chyba z pięćdziesiąt: do ryb, do filetów, do konserw, do tego jakieś wytryszki, latarka nawet była, wiertarki tylko brakowało. Gówniarz pobawił się nim chwilę, po czym podstawił Hawranowi ostrze pod nos i poinformował, że to broń biała, a to jest poważne przestępstwo, bo takiej broni na Ukrainę nie można przemycać i że to się skończy dla nas więzieniem.

      – Dobra, kolego – powiedział Hawran po polsku – nie pierdol, ile?

      – Sto – powiedział gówniarz, niby to koncentrując się na otwieraniu i zamykaniu ostrza. Hawran sięgnął po portfel i wyjął sto hrywien. Gliniarz się roześmiał.

      – Dolarów. Mówiłem przecież.

      – Chyba cię pojebało – warknął Hawran.

      – To ile dasz? – targował się milicjant.

      – Pięć ci mogę dać.

      – Dawaj paszport.

      – Dziesięć.

      – Paszport dawaj.

      – To ile?

      – Siedemdziesiąt.

      – Słuchaj – Hawran próbował ratować resztki godności, dlatego warczał na niego jak pies – mogę ci dać maksymalnie dwadzieścia i ani, kurwa, centa więcej.

      Gliniarz zmrużył oczka, bladoniebieskie jak suknia Najświętszej Marii Panny.

      – Dobra – powiedział – dawaj dwadzieścia.

      Hawran wyciągnął dwie dziesiątki z wewnętrznej kieszeni spodni. Musiał mieć przygotowane na okazje tego typu. Gliniarz przykrył dłonią jego dłoń i forsa, jak na występie Houdiniego, zniknęła.

      – Dawaj nóż – Hawran wyciągnął rękę. Gliniarz podetknął mu pod nos zamknięty scyzoryk.

      – Konfiskata – powiedział – to bardzo niebezpieczne narzędzie. Schował scyzoryk do kieszeni, podszedł, bujając się jak kowboj, do swojej łady samary, wlazł w nią i odjechał. O zdjęciu zapomniał. Albo od początku miał je w dupie. Hawran puścił za nim taką wiązankę bluzgów, że aż baby z sąsiednich domów wyszły na werandy.

      No i teraz Hawran czuł się upokorzony i wściekły.

      Na drohobyckim dworcu smutne babuszki sprzedawały, co się dało. Jakieś baloniki, noże, ręczniki. Pozbywały się kolejno wszystkiego, co udało im się w życiu nagromadzić, żeby jakoś pociągnąć jeszcze tych kilka lat. Nikt nie kupował, bo ich życia były nikomu niepotrzebne. Każdy miał wystarczająco własnych problemów ze znalezieniem uzasadnienia dla własnego.

      Faceci w przydworcowej knajpie zgodnie twierdzili, że za Sojuza było lepiej i trzeba było oczu nie mieć, żeby – niechętnie bo niechętnie – nie rozumieć, że mieli rację.

      – Rzecz w tym – tłumaczył facet z fryzurą à la lata siedemdziesiąte, podobny do Kazimierza Deyny – że za komunizm brali się nie ci, co potrzeba. Znaczy – Moskale. Oni czego nie zaczną, to spierdolą – twierdził, pijąc swoje piwo ze spokojem dziwnie nie pasującym do tego apokaliptycznego rozkurwienia, które wokół panowało.

СКАЧАТЬ