Название: Przyjdzie Mordor i nas zje
Автор: Ziemowit Szczerek
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 978-83-62574-99-5
isbn:
Smakowałem te różnice, smakowałem ten wschodni osad, który nalazł na starą, dobrą Galicję, kontemplowałem te twarze, które – gdyby Stalinowi pióro drgnęło o milimetry – stałyby teraz w kolejkach do polskich spożywczaków, do polskich urzędów, jeździłyby samochodami na polskich blachach, byłyby swojskie, po milionkroć swojskie i – jako takie – niegodne niczyjej uwagi, poza dziennikarzami programów interwencyjnych zajmujących się problemami społecznymi na polskiej prowincji.
Potem łapałem stopa albo wsiadałem w pierwszą lepszą marszrutkę stojącą przy przejściu i jechałem. Wszystko jedno gdzie. Gdziekolwiek. Czasem nawet nie patrzyłem na tabliczkę, którą marszrutka miała wystawioną na deskę rozdzielczą, po prostu rzucałem nie za ciężki plecak do paki, na bagaże w niebiesko-białą kratę i jechaliśmy. Czasem do końca trasy, czasem nie. Patrzyłem, jak za oknami przesuwa się zielona aż do boleści Ukraina, która – im dalej na wschód i południe – staje się żółtawobrązowa. Jak przesuwają mi się za oknem bielone krawężniki. Bielone albo malowane na przemian: jeden na czarno, a drugi na biało. Ale zawsze połupane. To zniszczenie było konserwowane w tej bieli i czerni. Ta farba sygnalizowała, że tak już zostanie, że tak już ma być. Że to się nie zmieni. Uspokajało mnie to w jakiś sposób. Wszystko zresztą tak się konserwowało. Pordzewiałe bramy, powyginane barierki, pogięte blaszane ogrodzenia. Wszystko było malowane grubą warstwą farby, najczęściej żółtej i niebieskiej. W ten sposób Ukraina zawłaszczała swoją własną przestrzeń. Należało się jej po tylu latach. A potem zasypiałem, a słońce lizało mi twarz przez szybę jak pies.
Wysiadłem kiedyś na dworcu marszrutek w Munkaczewie, do którego dotarłem – o ile pamiętam – przez Stryj i chyba jakoś zupełnie okrężną drogą przez Iwano-Frankiwsk, akurat skończył padać deszcz, płyta dworca, o ile to rozjeżdżone klepicho można było nazwać płytą, była pełna dziur ze stojącą w nich wodą. Wysiadłem z autobusu i przez chwilę patrzyłem, jak niebo przeciera się nad Munkaczewem, nad całą karpacką Rusią i staje się ukraińskie, żółto-niebieskie: tylko słońce i błękit. Nie wszystkim się ten błękit i żółć na Rusi podobały, wiedziałem to i nawet ich, Rusinów, rozumiałem – ich ojczyzna to była najprawdziwsza Europa Środkowa, zielone wzgórza, winnice, ruiny zamków, spokojna wielojęzyczność. Ale w tamtej chwili mnie to nie interesowało. Chciałem jechać dalej, nie miałem pojęcia gdzie. Na pewno nie na Słowację ani na Węgry. Te kraje były ciepłe i wygodne, ale mnie wtedy bardziej pociągała ukraińska wszechpotencjalność niż ciepłe kluchy Europy Środkowej.
Nie wiedziałem właściwie, po co przyjechałem właśnie do Munkaczewa, do tego ukraińskiego zakątka wbijającego się w Europę. Samo miasto mnie w zasadzie nudziło. Jedyne, co w nim było ciekawe, to sposób, w jaki Wschód próbuje naśladować Europę Środkową. Przypominało mi to nieco Polskę, choć wmawiałem sobie, że nie do końca. Piłem kawę ze śmietanką w jakiejś kawiarni wystylizowanej na nieudolną wiedeńskość i patrzyłem na ludzi próbujących żyć życiem Europejczyków.
Rozmawiałem z kelnerem, który chciał stąd wyjechać. Był Węgrem, więc chciał na Węgry. Pokazywał mi Kartę Węgra. Mówił, że już niedługo dostanie węgierski paszport i hejże, jo napot kivanok, Magyarorszag. Planował zajmować się tam remontami dachów. Miał, mówił, rodzinę w Tokaju. Był tam jako dziecko i nazywał tę ulicówkę najpiękniejszym miastem na świecie. Poza Tokajem był tylko we Lwowie i w Odessie na wakacjach. I na Krymie.
W pięć minut załatwił mi gandzię od Cyganów, których znał. Cyganie podjechali na górskich rowerach. Byli ubrani jak latynoscy alfonsi. Wykorzystywali naturalne predyspozycje. Jeden miał nawet zbereźny, cienki wąsik nad górną wargą. Idiotycznie to wyglądało: białe mokasyny, porozpinane koszule ze sztywnym kołnierzem, złote łańcuszki, fryzury jak z filmów Scorsese i górskie rowery. Ale gandzię mieli dobrą. Poszedłem na dworzec, paląc ją ubitą w papierosie, żeby nikt się nie pokapował.
Ale jeden się pokapował. Też miał plecak i też był z Polski. Też jeździł sam. Miał na imię Michał, kręcone włosy, był z Gdańska i kochał Ukrainę. Tak mówił. Dobrze się tu czuję, mówił, gdy siedzieliśmy na krawężniku pod dworcową budą z paskudnymi hamburgerami, kiedyś będę chciał tu zamieszkać.
Chciał zamieszkać koniecznie na wsi. Na ukraińskiej wsi. Tylko na wsi, mówił. Tutejsze miasta są do dupy. Miasta, mówił, w ogóle są do dupy. Chodź, mówił, pojeździmy po ukraińskiej wsi. Dobra, powiedziałem, spalony już na popiół, pojeździjmy po ukraińskiej wsi. Co tam. Wsjo rawno. Wstaliśmy więc i poszliśmy na postój taksówek. Poprosiliśmy chłopa, żeby zawiózł nas na wieś. Chłop się nieco zdziwił i spytał, na którą konkretnie. Nie mieliśmy mapy, więc powiedzieliśmy, że gdzieś na – powiedzmy – rumuńską granicę. Taksiarz wzruszył ramionami i wymienił sumę. Potargowaliśmy się chwilę i pojechaliśmy. Były czasy, kiedy taksówki na Ukrainie były naprawdę tanie. Stare, złe czasy.
Jechaliśmy dość długo, a znaki z nazwami miejscowości migotały różnymi językami: po słowacku, po rusińsku, po węgiersku i po rumuńsku. Facet, jak wszyscy, opowiadał, że za Sojuza było lepiej. Paliliśmy na tylnym siedzeniu, bo mu to nie przeszkadzało. Michał zamierzał zostać gdańskim notariuszem, jak jego ojciec. Nie pytałem, jak to się ma do jego planów osiedlenia się na ukraińskiej wsi. Ja też kończyłem wtedy prawo, ale nie chciałem być notariuszem. I tak bym nie był, bo notariusz to zawód dziedziczny. Nie wiedziałem, kim chcę być i w tamtym momencie zresztą w ogóle mnie to nie interesowało. Interesowało mnie, że parę kilometrów dalej jest rumuński Maramuresz i Cimeturul Vesel w Sapancie, ale oddziela nas od tych wszystkich cudów granica międzypaństwowa. Strzeżona całkiem serio przez kolesiów z karabinami i w jednolitych wdziankach. Wtedy wydawało mi się to zabawne i absurdalne.
Facet wysadził nas we wsi, której nazwę zapomniałem zaraz po tym, jak ją przeczytałem na znaku drogowym, i poszliśmy szukać noclegu, bo zbliżał się wieczór. Michał twierdził, że wieśniacy na wschodzie sami zapraszają do domów podróżników z plecakami. Tak mu opowiadali koledzy w Gdańsku, którzy już na wschodzie byli. Że zapraszają i częstują samogonem, dają jeść. Że potem zwołują wszystkich szwagrów, wujków, że się złazi cała wieś i jest w pytę impreza. Z muzykantami i tak dalej. Z tańczącym niedźwiedziem – dodałem, ale mnie zignorował. Trzeba się tylko pokazać we wsi, powiedział, mrużąc oczy. Pozwolić się zobaczyć. Dać się zauważyć. W tym celu, wywodził, musimy przemaszerować środkiem wsi z plecakami. Co, kilka razy? – spytałem. Jeśli będzie trzeba, to kilka razy – odpowiedział z powagą Michał.
No więc łaziliśmy: od jednego końca wsi do drugiego, od końca do końca, jak jakaś plecakowiczowska warta honorowa. Oddająca hołd poległym polskim plecakowcom czy coś w tym guście. Nikt się nie zainteresował. Nikt nawet nie podszedł do płotu. Michał w końcu się zniechęcił. – Pierdolę to, powiedział rozczarowany, że mu koledzy naściemniali. Zaczął chodzić od domu do domu i pytać. Ja powiedziałem z szerokim uśmiechem, że w dupie mam, pytać nie będę. Już wystarczająco idiotycznie się czułem, defilując jak kretyn po głównej ulicy w jedną i drugą stronę. Jeśli chodzi o mnie, powiedziałem, to możemy spać na ziemi. Miałem śpiwór i karimatę. Byłem samowystarczalny. Ale Michał się uparł, żeby się napić z lokalnymi chłopami.
Ach, ta obsesja chlania z lokalnymi. Tymczasem lokalni patrzyli na nas СКАЧАТЬ