Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Krzyżowiec - Louis de Wohl страница 3

Название: Ostatni Krzyżowiec

Автор: Louis de Wohl

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-257-0651-7

isbn:

СКАЧАТЬ Czy señora Massy nie będzie jadła?

      Ana Massy zaczęła znowu płakać; chłopiec natychmiast wstał i podszedł do niej.

      – Czy on nie powiedział, że to dla mojego dobra? – zapytał. – Czemu więc płaczesz?

      – Dobrze, dobrze – łkała kobieta. – Wszy... wszystko w porządku, Hieronimie. Jedz swój smaczny posiłek.

      Posłuchał bez entuzjazmu. Prévost sprawnie rozkroił dla niego kuropatwę, a później zmienił talerze. Gdy chłopiec skończył, Prévost kazał masztalerzowi odnieść srebro i obrusy z powrotem do powozu.

      – No, teraz musimy już jechać – zaanonsował spokojnie.

      Chłopiec skinął głową. Ana Massy przypadła do niego, obejmując go ramionami.

      – Hieronimie, mój słodki Hieronimie...

      Był zakłopotany, ale również wzruszony. W jego błękitnych oczach pojawiły się łzy. Ucałował kobietę w policzki i skłonił się, żeby przyjąć błogosławieństwo od padre Veli. Następnie podniósł swój arkebuz.

      – Nie musisz nic brać ze sobą – uśmiechnął się Pré-vost.

      Lecz Hieronim maszerował już z arkebuzem. Gdy wychylili się spoza domu, ulica była wypełniona tłumem: zebrała się cała wioska.

      Hieronim podszedł do chłopaka prawie o całą głowę wyższego od siebie i wcisnął mu arkebuz do rąk.

      – Weź to – powiedział z wielką powagą. – Strzela dosyć prosto, lecz musisz oczywiście wziąć poprawkę na wiatr.

      Dowódca „Maurów” stał, obmacując broń. Wyjąkał „dziękuję”, otrzymując w zamian uśmiech.

      Wreszcie chłopiec wskoczył do powozu, a za nim Pré-vost. Masztalerz zatrzasnął drzwiczki i obszedł pojazd, by zająć miejsce obok stangreta. Bat przeciął powietrze i powóz, szarpnąwszy, ruszył z miejsca, ścigany natychmiast przez „chrześcijan” i „Maurów” przekrzykujących się wzajemnie.

      Ana Massy wybiegła z domu nieprzytomna, ze zmierzwionymi włosami.

      – Synku! Hieronimie... Hieronimie... synku!...

      Niektórzy z wieśniaków śmiali się, lecz wielu patrzyło na nią ze współczuciem. Stary kapłan dołączył do niej.

      – Opanuj się, córko – wyszeptał. – On nie jest twoim synem. Nie wmawiaj sobie, że jest inaczej; to nie wyjdzie ci na dobre.

      Odgarnęła włosy z twarzy

      – Masz rację, padre Vela. To nie jest mój syn. Nigdy nim nie był. To ja jestem ta głupia. Ale wiedz, że on nie jest też synem Adriana de Bues.

      Ksiądz Vela wpatrywał się w nią:

      – Co masz na myśli?

      Zaśmiała się histerycznie.

      – Nie udawaj, ojcze. Widzieliśmy przecież, jak ten człowiek obchodził się ze mną: z uszanowaniem, a nawet więcej niż z uszanowaniem: z szacunkiem. Hieronim nie jest synem Adriana de Bues, synem lokaja. Czy mam księdzu powiedzieć, kim moim zdaniem jest Hieronim?

      Stary człowiek przestraszył się.

      – Ciszej, córko, ludzie cię usłyszą i...

      – Wszystko mi jedno. – Jednak zniżyła głos. – On nie jest zwykłym chłopcem, ojcze. Myślę, że jest synem wielkiego szlachcica, a z tego, co powiedział dzisiaj señor Prévost, wydaje mi się, że jego ojciec to sam don Luiz Méndez Quixada.

      – Nie masz prawa nikogo oskarżać. – Po raz pierwszy słowa starego księdza brzmiały stanowczo i mocno. – Kto by nie był ojcem chłopca, był po pierwsze i przede wszystkim grzesznikiem i potrzebuje Boskiego miłosierdzia.

      Powóz opuścił wioskę i toczył się z łoskotem w kierunku równiny.

      Prévost spojrzał na chłopca, który siedział obok niego wyprostowany i milczący, z wielkimi, błyszczącymi oczami.

      – Nie wyglądasz na zaskoczonego takim obrotem sprawy.

      – Bo też nie jestem.

      – Nie? – zmarszczył brwi Prévost. – Co właściwie wiesz o swoich narodzinach?

      – Nic.

      Prévost nie dawał za wygraną.

      – Dlaczego nie jesteś zdziwiony?

      Chłopiec popatrzył przed siebie.

      – Zawsze wiedziałem, że to się kiedyś stanie.

      Rozdział drugi

      – Poproś señora Prévosta, żeby wszedł – polecił przeor.

      Bosonogi mnich przyklęknął na jedno kolano, powstał i odszedł stąpając po gorących kamieniach podwórza.

      Przeor uśmiechnął się kwaśno. Przyzwyczajali się już do tego. Dopiero parę lat temu ojciec prowincjał usztywnił regułę i wszyscy musieli zdjąć sandały. Niektórzy nawet nosili wcześniej miękkie obuwie. Stękali i wzdychali, biedacy, lecz ojciec prowincjał był niewzruszony.

      – Dał radę święty Franciszek, damy radę i my.

      Trzeba jednak przyznać, że znacznie mniej wymagał od innych niż od siebie. Zredukował swój sen do kilku godzin oraz przyjmował pokarm tylko co trzeci dzień. Dał do zrozumienia, że nie będzie tego nigdy wymagał od kogokolwiek innego. Ale fakt, że sam to praktykował, wzbudzał u pozostałych coś w rodzaju wyrzutów sumienia, przynajmniej u niektórych. Było rzeczą cudowną mieć świętego za przełożonego. Ale było to też raczej mało komfortowe.

      Przeor westchnął. Pedra d’Alcántara, ojca prowincjała, nie było już od wielu miesięcy, a jednak nie sposób było się zrelaksować. Mógł w każdym momencie wyjść zza rogu, drepcząc swoimi krótkimi kroczkami, zatrzymując się co chwilę i widząc wszystko, nawet myśli pełzające po umyśle – zarówno dobre, jak i złe. Nie mówił nic. Być może to było w nim najbardziej zastanawiające. Nigdy też nie rozmawiał, chyba że go zagadywano – niczym najpokorniejszy z braci usługujących. Każdy jednak odczuwał potrzebę zwracania się do niego, zadawania mu pytań. Było to jak nieodparte przynaglenie. Wówczas odpowiadał – bez ogródek, ową budzącą grozę mową serca, którą tak niewielu mogło znieść. Ludzka życzliwość była ciepła i pocieszająca, lecz Boska miłość – gorąca do białości.