Pan Wołodyjowski. Henryk Sienkiewicz
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Henryk Sienkiewicz страница 24

Название: Pan Wołodyjowski

Автор: Henryk Sienkiewicz

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ dowcip mam na taką politykę za tępy...

      I zły był pan Michał na siebie, a zarazem wielka litość ozwała mu się w piersiach.

      Mimo woli począł myśleć o Krzysi jak o kochanym a pokrzywdzonym stworzeniu. Zawziętość przeciw sobie samemu rosła w nim z każdą chwilą.

      — Barbarus[154] jestem, barbarus! — powtarzał.

      I Krzysia całkiem pogrążyła Basię w jego myśli.

      — Niech kto chce bierze tę kozę, ten młyn, tę kołatkę! — mówił do siebie. — Nowowiejski czy diabeł, wszystko mi jedno!

      Gniew wzbierał w nim na Bogu ducha winną Basię, ale ani razu nie przyszło mu do głowy, że ją tym gniewem więcej może pokrzywdzić niż Krzysię udaną obojętnością.

      Krzysia instynktem niewieścim odgadła natychmiast, że w panu Michale dokonywa[155] się jakaś przemiana. Jednocześnie było jej i przykro, i smutno, że mały rycerz zdawał się jej unikać, a zarazem rozumiała, że coś się między nimi musi przeważyć i że już nie będą się po staremu przyjaźnili, tylko albo daleko więcej niż dotąd, albo wcale.

      Więc ogarniał ją niepokój, który powiększał się na myśl o prędkim wyjeździe pana Michała. W sercu Krzysi nie było jeszcze miłości. Jeszcze jej sobie dziewczyna nie zeznała. Natomiast i w jej sercu, i we krwi była wielka gotowość do kochania.

      Być może także, że czuła już lekki zawrót głowy. Wołodyjowskiego otaczała przecie sława pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej. Wszystkie usta rycerskie powtarzały ze czcią jego imię. Siostra wynosiła pod niebo jego zacność; okrywał go urok nieszczęścia, i w dodatku panienka, żyjąc z nim pod jednym dachem, przyzwyczaiła się do jego urody.

      Krzysia miała to w swej naturze, że lubiła być kochaną; więc gdy w tych ostatnich dniach pan Michał począł obchodzić się z nią obojętnie, miłość własna ucierpiała w niej wielce; ale mając z natury dobre serce, postanowiła panienka nie okazywać mu ni gniewnej twarzy, ni zniecierpliwienia i przejednać go sobie dobrocią.

      Przyszło jej zaś to tym łatwiej, że na drugi dzień pan Michał miał minę skruszoną i nie tylko nie unikał Krzysinego wzroku, ale w oczy jej patrzył, jakby chciał mówić: „Wczoraj cię postponowałem, a dziś przepraszam”.

      I tyle jej mówił oczyma, że pod wpływem tych spojrzeń krew napływała pannie do twarzy, a niepokój jej zwiększał się jeszcze, jakby w przeczuciu, że bardzo prędko coś ważnego się zdarzy. Jakoż i zdarzyło się. Po południu pani stolnikowa pojechała z Basią do Basinej krewnej, pani podkomorzyny lwowskiej, która bawiła w Warszawie, Krzysia zaś umyślnie udała, że jej ból głowy dolega, bo ją ciekawość chwyciła, co też sobie powiedzą z panem Michałem, gdy zostaną sam na sam.

      Pan Zagłoba nie pojechał wprawdzie także do pani podkomorzyny, ale natomiast miewał zwyczaj sypiać po obiedzie, czasem i przez parę godzin, bo mówił, że go to od ociężałości broni i dowcip daje mu wieczorem pogodny; więc istotnie, pobaraszkowawszy jeszcze z godzinkę, począł się zbierać do swojej stancji[156]. Krzysi serce zabiło zaraz niespokojniej.

      Ale jakież czekało ją rozczarowanie! Oto pan Michał zerwał się i wyszedł z nim razem.

      „Nadejdzie niebawem” — pomyślała Krzysia.

      I wziąwszy bębenek poczęła na nim wyszywać złocisty wierzch do czapki, który chciała panu Michałowi na drogę podarować.

      Oczy jej podnosiły się jednak co chwila i biegły aż do gdańskiego zegara, który stojąc w kącie Ketlingowej bawialni tykał poważnie.

      Ale upłynęła jedna godzina i druga, pana Michała nie było widać.

      Panna położyła bębenek na kolanach i skrzyżowawszy na nim dłonie rzekła półgłosem:

      — Boi się, ale nim się odważy, mogą przyjechać i nic sobie nie powiemy. Albo pan Zagłoba się obudzi...

      Zdawało jej się w tej chwili, że mają naprawdę o jakiejś ważnej mówić sprawie, która może pójść w odwłokę z winy Wołodyjowskiego.

      Na koniec jednak kroki jego dały się słyszeć w przyległej izbie.

      — Krąży — rzekła panna i poczęła znów pilnie wyszywać.

      Wołodyjowski rzeczywiście krążył; chodził po komnacie i wejść nie śmiał; a tymczasem słońce stawało się czerwone i zbliżało się ku zachodowi.

      — Panie Michale! — zawołała nagle Krzysia.

      Wszedł i zastał ją szyjącą.

      — Waćpanna mnie wołała?

      — Chciałam wiedzieć, czy to nie kto obcy chodzi... Sama tu jestem od dwóch godzin...

      Wołodyjowski przysunął krzesło i przysiadł się na brzeżku.

      Upłynęła długa chwila; milczał, nogami nieco szurgał zasuwając je coraz głębiej pod stołek i wąsikami ruszał. Krzysia przestała szyć i podniosła na niego wzrok; spojrzenia ich spotkały się, a potem nagle spuścili oboje oczy...

      Gdy Wołodyjowski podniósł je znowu, na twarz Krzysi padały ostatnie blaski słońca, a była w nich śliczna. Włosy jej błyszczały na zagięciach jak złote.

      — Za parę dni waćpan wyjedzie? — rzekła tak cicho, iż pan Michał ledwie mógł dosłyszeć.

      — Nie może inaczej być!

      I znów nastała chwila milczenia, po której Krzysia zaczęła mówić:

      — Myślałam w ostatnich dniach, że waćpan zagniewał się na mnie...

      — Jako żywo! — zawołał Wołodyjowski — byłbym niegodzien spojrzenia waćpanny, gdybym był to uczynił, ale nie to było.

      — A co było? — pytała Krzysia podnosząc nań znów oczy.

      — Wolę szczerze mówić, bo tak myślę, że zawsze szczerość od symulowania więcej warta... Ale... ale tego nie potrafię wypowiedzieć, ile mnie waćpanna wlewałaś pociechy do serca i jaką ja wdzięczność dla niej żywiłem!

      — Bodajby tak zawsze było! — odpowiedziała Krzysia splatając na bębenku ręce.

      A na to pan Michał ze smutkiem wielkim:

      — Bodajby! bodajby było... Ale mnie pan Zagłoba powiedział... (tak mówię przed waćpanną, jako przed księdzem) pan Zagłoba powiedział, że amicycja z białogłowami nieprzezpieczna rzecz, bo snadnie, jako żar pod popiołem, gorętszy afekt pod nią skrywać się może. Ja zaś pomyślałem, że pan Zagłoba może mieć rację, i — przebacz, waćpanna, prostakowi żołnierzowi — inny by to misterniej wywiódł, a mnie... jeno się serce krwawi, żem waćpannę przez te ostatnie dni postponował... i żyć mi niemiło...

СКАЧАТЬ


<p>154</p>

barbarus (łac.) — barbarzyńca, człowiek nieokrzesany, niecywilizowany.

<p>155</p>

dokonywa — dziś popr.: dokonuje.

<p>156</p>

stancja (daw.) — sypialnia, pokój gościa.