Asystentka. S.K. Tremayne
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Asystentka - S.K. Tremayne страница 7

Название: Asystentka

Автор: S.K. Tremayne

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381432962

isbn:

СКАЧАТЬ raz pierwszy zeszliśmy się w liceum, jeszcze w Thornton Heath, daleko od planet zewnętrznych Układu Słonecznego. Znaliśmy się od podstawówki, zaprzyjaźniliśmy się później. Któregoś wieczoru, gdy oboje byliśmy jeszcze niepełnoletni, poszliśmy do baru. Bawiliśmy się całkiem nieźle, więc zaczęliśmy flirtować, aż w końcu się rozdziewiczyliśmy. Nie znam lepszego słowa, choć pewnie powinnam, ale tak – rozdziewiczyliśmy się na tylnym siedzeniu fiesty jego ojca, w najciemniejszym zaułku Thornton Heath, na parkingu supermarketu Asda, po zbyt wielu jägerbombach.

      Seks nie należał do najlepszych, ale jakoś daliśmy radę. Ze sobą. Simon był miły i łagodny, a w świetle zielonego szyldu, który wznosił się nad jego nielegalnie pożyczonym fordem – całkiem przystojny.

      Nie doszłam. On – bardzo szybko, za co potem mnie przepraszał. Te przeprosiny sprawiły, że było jeszcze gorzej. Aż do dzisiaj jest to jedna z najmniej pociągających rzeczy, których doświadczyłam podczas seksu. Miał ładne oczy i niezłe mięśnie, nie mówił zbyt wiele – przynajmniej nie do mnie. Ale próbował, co wydawało mi się wzruszające. Przez całe małżeństwo nieustannie i uporczywie p r ó bo w a ł.

      Spoglądam na zmarznięte Camden, chcąc zrozumieć siebie i to, co mną kierowało. Jak mogłam zostać jego żoną? Jak to się stało, że ze wszystkich ludzi wybrałam właśnie Simona Todda?

      Interesowały mnie sztuka, filozofia i socjologia, a między liceum a studiami planowałam spędzić rok w Papui-Nowej Gwinei (co nigdy nie nastąpiło). Intrygowały mnie szamanizm, mocz syberyjskich reniferów i renesansowe portrety. On zajmował się silnikami, rakietami i atomami, no i jak się okazało – wiedział, o co tak naprawdę chodzi z kotem Schrödingera.

      Po krótkim chodzeniu ze sobą dostałam się na historię sztuki na King’s College, a on wyjechał do Manchesteru, by studiować coś związanego z komputerami i połowę czasu spędzać na imprezach. Gdy obydwoje skończyliśmy studia i zdaliśmy sobie sprawę, że bez pracy nie stać nas na wynajem niczego przyzwoitego, wróciliśmy do Thornton Heath i pubów, które odwiedzaliśmy jako nastolatkowie…

      To właśnie tam go spotkałam. W przytłumionym świetle ostatniego otwartego baru w okolicy wciąż był przystojny. W porównaniu z leniwymi i bogatymi milenialsami, z którymi umawiałam się na studiach, nagle wydał mi się przyzwoitym i szczerym facetem.

      W ten sposób dałam się wciągnąć w wir sentymentalnych powrotów – geograficznych, seksualnych i emocjonalnych – i tym razem uprawialiśmy seks w normalnym łóżku (bo jego rodzice wyjechali). I tym razem, gdy po trzech miesiącach przytulanek, jedzenia pizzy, oglądania telewizji i ogólnie życia w kokonie nieznanego mi dotąd bezpieczeństwa, wygody i niekwestionowanego uwielbienia w szaleńczym geście poprosił mnie o rękę, powiedziałam: tak.

      Chryste Panie.

      T a k?

      To był niedorzeczny błąd. Zawsze zbyt wiele nas różniło, a po ślubie oddalaliśmy się od siebie jeszcze bardziej; nie było nam pisane przetrwać. Myślałam, jaki jest nudny, i było mi z tym fatalnie. Wyczuwał to i próbował ukrywać zranione uczucia – tak zaczynał się ten godny pożałowania cykl winy, milczenia i cierpienia, który z każdym dniem stawał się dla nas coraz bardziej nie do zniesienia. A potem pojawił się Liam, zbereźne SMS-y, poważne kłótnie i koniec. Dzięki Bogu.

      Przez to wszystko nie mam do niego pretensji, że mnie zostawił. Na pewno na niego nie zasługiwałam. Nie mam też pretensji, że tak szybko ożenił się z Polly. Nie mam absolutnie żadnych pretensji, że natychmiast urodziła im się drobna i naprawdę słodka Grace. Jedyna rzecz, której być może żałuję, jeśli w ogóle, to fakt, że ponieważ Polly jest pielęgniarką, dostała dofinansowanie do trzypokojowego mieszkania dla pracowników sektora publicznego na dwunastym piętrze nowo wybudowanego apartamentowca na południu Londynu.

      Szczęśliwa Polly, szczęśliwy Simon.

      Posiadanie mieszkania w Londynie jest teraz wszystkim. To jak z ziemią i tytułami szlacheckimi na początku dziewiętnastego wieku. A ja jestem chłopką. W Indiach byłabym chyba niedotykalną. Nie mam nic i nigdy się to nie zmieni. Nadeszły czasy nowych dynastii. Gdybym tylko wiedziała, że nieruchomości staną się tak ważne, wyszłabym za jednego z tych przyszłych bogaczy z uniwerku, których mamusie i tatusiowie pozaciągali kredyty hipoteczne. Miałam wystarczająco dużo ofert. Ale żadnego z nich nie wybrałam. I to by było na tyle.

      Patrzę na ciemną, ogarniętą zimą Delancey Street. Ruch jest niewielki, zrobiło się późno. Chce mi się spać. Majaczę i spędzam za dużo czasu, gapiąc się przez okno.

      Ale kiedy zakładam najwygodniejszą piżamę, wciąż zastanawiam się rozpaczliwie, czy to faktycznie możliwe, że wymyśliłam sobie drwiny Electry? Kilka zdań podsuniętych przez mój umysł, którym towarzyszyła jakaś techniczna usterka. Zapewne mogłosię to wydarzyć. Muszę w to uwierzyć. Jeśli jednak w to uwierzę, to znaczy, że słyszę głosy, a to…

      Nie – nie będę o tym myśleć.

      Najwyższy czas iść spać. Łóżko, tabletka, sen, a potem wstanę, wezmę się za siebie i swój nowy artykuł. Piszę go dla Sarah, mojej ulubionej redaktorki, tej, która kilka lat temu opublikowała mój głośny tekst o gigantach branży technologicznej. Sarah chce, żebym Mojej Okolicy. To rubryka dla ludzi, którzy po przeprowadzce do innej części Wielkiej Brytanii opisują swoje historie, konteksty miejsc, pejzaże i krajobrazy, co o nich myślą. Piszę o Camden.

      Pieniądze nie są powalające, ale dzisiaj rzadko kiedy są. Przynajmniej research jest ciekawy.

      W łóżku otwieram książkę o historii północnego Londynu, ale oczy same mi się zamykają. Obracam się w stronę białego jajowatego asystenta ustawionego na stoliku nocnym. HomeHelp.

      – Okej, HomeHelp.

      Jego malutkie, zabawkowe światło wiruje w odpowiedzi. Czuwa w oczekiwaniu na polecenie.

      – Ustaw budzik na ósmą piętnaście.

      – Okej, budzik zadzwoni o ósmej piętnaście.

      – Dziękuję. Mógłbyś zgasić światło?

      Sypialnię ogarnia ciemność. Wtulam się w poduszkę. Tabletka powoli zaczyna działać. Jednak kiedy prawie już śpię, dobiega mnie urywek subtelnej melodii. HomeHelp znowu się włączył. Odtwarza piosenkę. Nie prosiłam o to. Czemu to robi? Pierwsze nuty są tak ciche, że ich nie rozpoznaję. Ale potem robi się głośniej. I głośniej.

      Hoppípolla. HomeHelp gra Hoppípollę.

      Ze wszystkich piosenek wybrał właśnie tę. Obraz martwego młodego mężczyzny, jego wywrócone białka stają mi przed oczami. Podrywam się na łóżku. Tego na pewno sobie nie wyobrażam. Jamie, nie umieraj, nie umieraj jak mój tata.

      – Przestań! – żądam.

      Muzyka nie przestaje grać, jest coraz głośniejsza, napływa falami, ożywa, skomplikowana, chaotycznie piękna melodia, tak złowroga w moich uszach.

      – Okej, HomeHelp. Stop! Przestań, HomeHelp. Proszę, proszę, PRZESTAŃ!

      Muzyka się urywa. Rząd drobnych świateł asystenta wiruje, a potem gaśnie. Leżę w ciemności i przerażona gapię się w sufit. Co, u diabła, się ze mną dzieje?

СКАЧАТЬ