GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 3

Название: GAZ DO DECHY

Автор: Joe Hill

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-8215-217-3

isbn:

СКАЧАТЬ miałem dziesięć lat, tata przyniósł do domu pierwszy czytnik Laserdisc – prekursora nowoczesnych odtwarzaczy DVD. Kupił też trzy filmy: Szczęki, Pojedynek na szosie oraz Bliskie spotkania trzeciego stopnia, nagrane na olbrzymich, mieniących się dyskach przypominających nieco śmiercionośne frisbee, którymi Jeff Bridges rzucał w Tronie. Każdy opalizujący krążek zawierał dwadzieścia minut nagrania wideo na obu stronach. Kiedy skończył się dwudziestominutowy fragment, tata musiał wstawać i zmieniać stronę.

      Przez całe lato oglądaliśmy w kółko te trzy filmy. Po jakimś czasie dyski się pomieszały i przez dwadzieścia minut Richard Dreyfuss wspinał się wśród kurzu na górę Devils Tower, aby dosięgnąć świateł kosmitów na niebie, a przez kolejne dwadzieścia minut Robert Shaw walczył z rekinem, który w końcu przegryzał go na pół. W końcu trzy odrębne opowieści zamieniły się w jeden filmowy patchwork o na wpół oszalałych ludziach uciekających przed drapieżnikami i wyglądającymi w niebo po ratunek.

      Kiedy tego lata szedłem pływać w jeziorze i zanurzywszy się w wodzie, otwierałem oczy, byłem pewien, że zobaczę wielką białą plamę rzucającą się na mnie z ciemności. Niejeden raz słyszałem pod wodą własny krzyk, a kiedy wchodziłem do swojego pokoju, podświadomie czekałem, aż moje zabawki ożyją i w nadprzyrodzony sposób zamienią się w groteskowe żywe istoty zasilane energią promieniującą z przelatującego UFO.

      A za każdym razem, kiedy jechałem z tatą na przejażdżkę, bawiliśmy się w Pojedynek na szosie.

      Wyreżyserowany przez dwudziestoletniego Stevena Spielberga Pojedynek na szosie opowiada o ofermowatym everymanie (granym przez Dennisa Weavera), który jadąc plymouthem, ucieka gorączkowo przez kalifornijską pustynię przed ścigającym go anonimowym i niewidocznym kierowcą ryczącej cysterny. Była to (i nadal jest) upiornie słoneczna wersja Hitchcocka, a zarazem chromowana manifestacja niezmierzonego potencjału reżyserskiego jego twórcy.

      Kiedy wybieraliśmy się z tatą na przejażdżkę, lubiliśmy udawać, że ściga nas wielka ciężarówka. Od czasu do czasu tata wciskał gaz, symulując uderzenie wyimaginowanego tira w tył albo w bok. Ja rzucałem się na wszystkie strony na siedzeniu pasażera i wrzeszczałem. Rzecz jasna nieprzypięty pasem. To był 1982 albo 1983 rok i między fotelami leżał sześciopak piwa… a kiedy tata kończył jedną puszkę, pusta wylatywała przez okno razem z papierosem.

      W końcu ciężarówka rozgniatała nas na miazgę, tata wydawał przeraźliwy wrzask i jechał zygzakiem na znak, że nie żyje. Czasami jechał tak całą minutę – z wywieszonym językiem i przekrzywionymi okularami, aby dowieść, że ciężarówka rozkwasiła go na dobre. To była zawsze gigantyczna frajda – syn i ojciec giną razem na drodze, zabici przez piekielne Osiemnastokołowe Wcielenie Zła.

      TATA CZYTAŁ MI O ZIELONYM GOBLINIE, a mama o Narnii. Jej głos był (jest) kojący niczym pierwszy śnieg. Czytała o zdradzie i okrutnej rzezi z taką samą cierpliwą pewnością jak o zmartwychwstaniu i zbawieniu. Mimo że nie jest osobą religijną, słuchając jej, czułem się, jakbym wchodził do strzelistej gotyckiej katedry wypełnionej światłem i przestrzenią.

      Pamiętam martwego Aslana leżącego na kamieniu i mysz skubiącą sznury, które pętały jego ciało. Myślę, że jest to źródło mojego fundamentalnego poczucia przyzwoitości. Żyć przyzwoicie to tyle, co być myszą skubiącą więzy. Jedna mysz to niewiele, ale jeśli dość dużo z nas zacznie podgryzać liny, to może uda nam się wyzwolić coś, co nas ocali przed najgorszym. Może nawet ocali nas przed nami samymi.

      Wierzę również nadal, że książki działają według tych samych zasad co zaczarowane szafy. Wciskamy się w małą przestrzeń i wychodzimy po drugiej stronie w ogromny tajemny świat, zarazem wspanialszy i bardziej przerażający niż nasz.

      MOI RODZICE NIE TYLKO CZYTALI opowieści, lecz również je pisali, i tak się składa, że oboje byli w tym bardzo dobrzy. Tata odniósł taki sukces, że trafił na okładkę „Time’a”. I to dwukrotnie! Nazwali go boogeymanem Ameryki. Alfred Hitchcock już wtedy nie żył, więc ktoś musiał zająć jego miejsce. Mój tata nie miał nic przeciwko temu. Boogeyman Ameryki to całkiem popłatna fucha.

      Swoimi pomysłami zapładniał umysły reżyserów, a pieniędzmi producentów, tak więc wiele książek doczekało się ekranizacji. Zaprzyjaźnił się z szanowanym niezależnym producentem filmowym, George’em A. Romero. To Romero był tym niepokornym, buntowniczym twórcą, który wynalazł apokalipsę zombie w swoim filmie Noc żywych trupów; tylko że zapomniał zastrzec sobie prawa autorskie do kontynuacji i w efekcie specjalnie się nie wzbogacił. Twórcy Żywych trupów będą mu dozgonnie wdzięczni za to, że tak świetnie reżyseruje i tak beznadziejnie chroni swoją własność intelektualną.

      George Romero i mój tata uwielbiali takie same komiksy: paskudne, krwawe, publikowane w latach pięćdziesiątych, zanim banda senatorów i psychiatrów sprzysięgła się, żeby znowu uczynić dzieciństwo nudnym. Opowieści z krypty, The Vault of Horror, The Haunt of Fear.

      Romero i mój tata postanowili nakręcić film – Koszmarne opowieści – który miał być komiksem grozy, tyle że na ekranie. Tata zagrał w nim nawet człowieka, który zaraża się patogenem z kosmosu i zamienia się w roślinę. Kręcili w Pittsburghu i tata chyba nie chciał się czuć samotny, więc zabrał mnie ze sobą i upchnął w filmie. Grałem dzieciaka, który zamordował ojca laleczką voodoo, ponieważ odebrał mu komiksy. W mojego filmowego ojca wcielił się Tom Atkins, który w rzeczywistości jest zbyt łagodny i życzliwy, żeby kogokolwiek zamordować.

      Film obfitował w odrażające sceny: odcięte głowy, pękające ciała napęczniałe od karaluchów, ożywione trupy wyłażące z bagna. Do charakteryzacji Romero zatrudnił prawdziwego mistrza zbrodni, Toma Saviniego, tego samego czarodzieja brzydoty, który stworzył zombie w Świcie żywych trupów.

      Savini nosił czarną skórzaną kurtkę, buty motocyklowe oraz diaboliczną bródkę i brwi wygięte do góry à la Spock. W przyczepie miał całą półkę książek ze zdjęciami z sekcji zwłok. W Koszmarnych opowieściach pełnił dwie funkcje: charakteryzatora i mojej niańki. Spędziłem w jego przyczepie cały tydzień: przyglądałem się, jak maluje rany i rzeźbi szpony. Stał się moim pierwszym idolem. Wszystko, co mówił, było zabawne, a także na swój niesamowity sposób prawdziwe. Walczył w Wietnamie i powiedział, że jest dumny z tego, co tam osiągnął: nie dał się zabić. Uważał, że odtwarzanie masakry w filmach jest dla niego formą terapii i to takiej, za którą płacą mu kupę forsy.

      Obserwowałem, jak zamienia mojego tatę w stworzenie z bagna. Przyklejał mu mech do brwi, kosmate gałęzie do dłoni, misterne kępki trawy do języka. Przez kilka dni nie miałem ojca, tylko ogród z oczami. W moich wspomnieniach pachnie wilgotną ziemią leżącą pod stertą jesiennych liści, lecz to prawdopodobnie tylko moja wyobraźnia.

      Tom Atkins musiał udawać na planie, że mnie bije, a Savini namalował mi siniaka na lewym policzku. Kręciliśmy tego dnia późnym wieczorem i kiedy skończyliśmy, umierałem z głodu. Tata zawiózł mnie do najbliższego McDonalda. Byłem przemęczony, a zarazem nakręcony, podskakiwałem i krzyczałem, że chcę czekoladowego shake’a, że „obiecał mi czekoladowego shake’a”. W którymś momencie tata zauważył, że pracownicy restauracji przyglądają się nam przerażonym i oskarżycielskim wzrokiem. Miałem na twarzy odcisk pięści: pewnie tata zabrał mnie z domu o pierwszej w nocy, żeby kupić mi shake’a jako… co? Przekupstwo, żebym nie doniósł na niego za znęcanie się nad dzieckiem? Opuściliśmy restaurację, zanim obsługa zdążyła wezwać opiekę społeczną, i nie weszliśmy do żadnego innego СКАЧАТЬ