GAZ DO DECHY. Joe Hill
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу GAZ DO DECHY - Joe Hill страница 24

Название: GAZ DO DECHY

Автор: Joe Hill

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-8215-217-3

isbn:

СКАЧАТЬ samochodem gwałtownie obrócił łeb, po czym zeskoczył z maski i rzucił się w pogoń. Dwa pozostałe dołączyły do pościgu, lecz Geri biegła szybko, a zarośla były niedaleko.

      W tej samej chwili, kiedy dotarła do linii drzew, zza krzaków wypadł kot wielkości dorosłej pumy, z łapami grubymi jak rękawice baseballisty. Uderzył ją łapą tak mocno, że okręciła się w kółko. Potem wydał z siebie zduszony krzyk, który zamienił się w przeciągły zwierzęcy jazgot. Lubię myśleć, że wbiła mu nóż w gardło. Lubię myśleć, że pokazała mu własne pazury.

      Pobiegłem. Nie pamiętam chwili, kiedy wysiadałem z samochodu; nagle znalazłem się na nogach i pędziłem wokół zrujnowanego przodu corvette’y. Dopadłem do siatkowych drzwi na ganku, otworzyłem je, ale główne były zamknięte na klucz, który wisiał na zardzewiałym gwoździu po prawej stronie. Chwyciłem go, upuściłem, schyliłem się, aby go podnieść. Raz po raz próbowałem wcelować nim w zamek. Do tej pory mi się to śni: drżącą ręką dźgam kluczem w otwór zamka, który muszę otworzyć, i za nic nie mogę trafić, a tymczasem za moimi plecami gna na mnie z ciemności coś okropnego: koń, wilk albo Geri z rozoraną szczęką i gardłem pociętym na wstążeczki. Hej, skarbie, powiedz szczerze: naprawdę uważasz, że jestem dość ładna, żeby zostać gwiazdą filmową?

      W rzeczywistości prawdopodobnie zmagałem się z zamkiem przez niecałe dziesięć sekund. Kiedy drzwi się otworzyły, wpadłem do środka tak szybko, że potknąłem się o próg i runąłem na podłogę, aż straciłem dech, aż z piersi uszło mi całe powietrze. Poderwałem się na czworaki, krzycząc i wydając nieartykułowane odgłosy. Kopnięciem zatrzasnąłem za sobą drzwi, po czym skuliłem się na boku i rozpłakałem. Dygotałem, jakbym wskoczył do przerębla.

      Dopiero po kilku minutach udało mi się pozbierać i wstać. Trzęsąc się, podszedłem do drzwi i wyjrzałem przez wąskie okienko.

      Pięć koni zebrało się wokół wraku corvette’y i patrzyło w stronę domu oczami w kolorze bladego toksycznego dymu. Nieco dalej, na drodze, zobaczyłem psa chodzącego niespokojnie tam i z powrotem i prężącego mięśnie w nieokiełznanej furii. Nie miałem pojęcia, gdzie się podział kot, ale go słyszałem. Przez kilka następnych godzin słyszałem, jak wyje gdzieś w oddali.

      Patrzyłem na stado, a ono na mnie. Jedno ze zwierząt – półtonowy ogier – stało bokiem do domu. Blizny po bazgrołach Geri widoczne na boku wyglądały, jakby mogły mieć dziesięć lat, a nie klika godzin, mimo to odcinały się wyraźnie srebrnym, wypukłym zrostem na pięknej białej sierści: PIERDOL SIĘ!

      Konie zarżały jednocześnie. Brzmiało to tak, jakby się śmiały.

      ZATOCZYŁEM SIĘ DO KUCHNI i podniosłem słuchawkę telefonu. Cisza, żadnego sygnału ani połączenia. Linia została odcięta. Może była to robota koni z Szalonego Koła, lecz myślę, że najprawdopodobniej zawinił wiatr. Kiedy tak wiało, nad Stawem Maggie często zrywało linie elektryczne i telefoniczne, i tej nocy również zostałem bez jednego i drugiego.

      Przechodziłem od okna do okna. Konie obserwowały dom z drogi. Inne stworzenia buszowały w zaroślach, okrążając budynek. Wrzasnąłem, żeby się wynosiły. Krzyczałem, że je zabiję. Że je wszystkie pozabijam. Wołałem, że nie mieliśmy złych zamiarów. Że nie wiedzieliśmy… że nie mieliśmy o niczym pojęcia. Teraz wydaje mi się, że tylko to ostatnie było prawdą.

      Zemdlałem w salonie na kanapie, a kiedy się ocknąłem, był jasny, słoneczny poranek, za oknem lśniło błękitne niebo, a każda kropla rosy połyskiwała w słońcu. Stworzenia z Szalonej Karuzeli znikły. Mimo to nie ośmieliłem się wyjść na dwór; bałem się, że mogą się gdzieś ukrywać.

      Dopiero kiedy zbliżało się późne popołudnie, zaryzykowałem wyjście na drogę i to tylko z nożem kuchennym w dłoni. Powoli minęła mnie jakaś kobieta w land roverze; pobiegłem za nią w kłębach kurzu, krzycząc o pomoc, lecz ona tylko przyspieszyła i odjechała. Czy można się jej dziwić?

      Radiowóz zabrał mnie piętnaście minut później. Czekał w miejscu, gdzie ubita droga łączyła się z szosą. Spędziłem trzy dni w szpitalu Central Maine Medical w Lewiston – nie dlatego, że odniosłem jakieś poważne obrażenia, lecz aby pozostać pod obserwacją po przejściu, jak to opisał lekarz moim rodzicom, „poważnego paranoidalnego kryzysu rzeczywistości”.

      Trzeciego dnia w obecności rodziców i adwokata siedzącego przy moim łóżku przyznałem policjantowi nazwiskiem Follett, że wszyscy czworo na krótko przed jazdą na Szalonym Kole wzięliśmy kwas. W drodze nad Staw Maggie uderzyliśmy w jakieś zwierzę, prawdopodobnie łosia, i Geri oraz Nan, które nie zapięły pasów, zginęły na miejscu. Gdy Follett spytał, kto prowadził samochód, prawnik odpowiedział za mnie, że za kierownicą siedział Jake. Dodałem, że nie umiem prowadzić manuala, co było prawdą.

      Potem adwokat opowiedział resztę… że Jake wrzucił ciała dziewcząt do stawu i uciekł, najprawdopodobniej do Kanady, aby uniknąć wyroku dożywotniego więzienia. Następnie dodał, że ja również byłem ofiarą – narkotyków, które dostarczył Jake, i katastrofy, którą spowodował. Kiwałem tylko głową, przytakiwałem i podpisałem wszystko, co mi kazali. Policjantowi to wystarczyło. Doskonale pamiętał Jake’a i noc, kiedy chłopak przywalił jego kumplowi w kręgielni Lewiston Lanes.

      Policja stanowa Maine i ratownicy wodni rozpoczęli przeszukiwanie stawu, lecz nie znaleziono żadnych ciał. W końcu Staw Maggie jest basenem pływowym i łączy się z morzem.

      NIE POJECHAŁEM DO DARTMOUTH, nie mogłem nawet wychodzić z domu. Wystawienie nogi za próg było dla mnie równie trudne, jak spacer po parapecie dziesięć pięter nad ziemią.

      Miesiąc później wyjrzałem pewnego wieczoru z okna swojego pokoju i zobaczyłem konia obserwującego nasz dom z drogi. Stał pod latarnią i patrzył na mnie mlecznobiałymi oczami. Lewy bok jego łba pokryty był plamami i pomarszczony od dawnych poparzeń. Po jakimś czasie opuścił łeb i odszedł powoli, stukając kopytami.

      Geri uważała, że nie chciały mnie dopaść. Oczywiście, że chciały. To ja oskarżyłem operatora karuzeli. To ja podpaliłem lont Jake’a.

      Zacząłem panicznie bać się nocy. Budziłem się o różnych porach i wypatrywałem zwierząt. I czasami je widziałem. Jednej nocy dwa konie, innej kota. Miały mnie na oku. Czekały na mnie.

      Wiosną 1995 roku zamknięto mnie w szpitalu na dziesięć tygodni. Dostawałem lit i przez jakiś czas konie nie mogły mnie znaleźć. Poczułem się lepiej. Przeszedłem kilkumiesięczną terapię. Zacząłem wychodzić na spacery – najpierw do skrzynki na listy, potem trochę dalej ulicą. W końcu mogłem przejść nawet kilka przecznic bez opieki, lecz jedynie w jasny dzień. Gdy tylko zapadał zmierzch, napadały mnie duszności.

      Wiosną 1996 roku z błogosławieństwem rodziców i poparciem terapeuty poleciałem do Kalifornii i przez dwa miesiące mieszkałem u ciotki, która pracowała jako kasjerka w banku; była praktykującą metodystką, ale nie dewotką, więc rodzice uznali, że będę u niej bezpieczny. Mamę rozpierała duma, że odważyłem się na tę podróż. Tata chyba poczuł ulgę, że przynajmniej na chwilę pozbył się mnie z domu i mógł odetchnąć od moich napadów nerwowych i paranoi.

      Dostałem pracę w sklepie z używaną odzieżą, zacząłem umawiać się na randki. Czułem się bezpieczny, a czasem nawet zadowolony. Wiodłem prawie normalne życie. Poznałem starszą ode mnie kobietę, przedszkolankę, która przedwcześnie posiwiała i miała męski, chrypliwy śmiech. Pewnego wieczoru СКАЧАТЬ