Sfora. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sfora - Przemysław Piotrowski страница 22

Название: Sfora

Автор: Przemysław Piotrowski

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381436052

isbn:

СКАЧАТЬ Michał Jędrzejewski.

      – Urodzony?

      – Dwunastego lutego tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku.

      – Zamieszkały?

      – Przy Władysława Orkana czterdzieści pięć.

      – Czy tam jest pan zameldowany?

      – Tak.

      – Imię ojca i matki?

      – Maurycy i Olga.

      – Żona, dzieci?

      – Ilona oraz Adam i Patrycja.

      – W jakim wieku?

      – Adam niedawno skończył pięć lat, a Patrycja w lutym skończy trzy.

      – Ma pan ich zdjęcia?

      Mężczyzna błyskawicznie sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów po portfel. Otworzył go i wyciągnął niewielką fotografię.

      – To moja żona, synek i córcia – wskazał kolejno, a Czarnecki zanotował, że mężczyzna poczuł się nieco pewniej.

      – Piękna rodzina. Pewnie bardzo pan ich kocha.

      – Ponad życie.

      – Jaki jest pana wyuczony zawód?

      – Może nie wyglądam, ale studiowałem aktorstwo i… – Jędrzejewski z dezaprobatą machnął ręką – …ech… z tego nie da się wyżyć. Przynajmniej nie w Zielonej Górze.

      – Czym więc się pan zajmuje?

      – Jestem kierownikiem w hurtowni materiałów budowlanych Dachoplast na Jędrzychowie.

      – Długo pan tam pracuje?

      – Od czterech lat.

      – A po pracy? Jakieś hobby, dodatkowe zajęcia?

      – Gram w drużynie rugby Wataha Zielona Góra. Z racji studiów kiedyś próbowałem sił na deskach teatru, ale już dałem sobie z tym spokój. Poza tym głównie spędzam czas z rodziną.

      Czarnecki zapisał coś w notatniku. Kątem oka obserwował mężczyznę, który wciąż wyglądał na wyraźnie zdenerwowanego. Nie mógł utrzymać dłoni w jednym miejscu, a nogi podskakiwały pod stołem, jakby same tańczyły kankana.

      – No dobrze. – Inspektor odłożył długopis, splótł dłonie i podniósł wzrok. – Proszę opowiedzieć, co pan widział tamtego wieczoru.

      – Wybrałem się na wieczorną przebieżkę, bo staram się trzymać formę. Zwykle biegam Nową, Pileckiego i przy skrzyżowaniu z Wrocławską zawracam. To około pięciu kilometrów.

      – Pogoda pana nie przestraszyła?

      – Nie jestem z cukru. Biegam codziennie. U mnie nie ma przebacz.

      – Dobrze. Co było dalej?

      – To stało się gdzieś w połowie Pileckiego, może trochę bliżej Wrocławskiej. Pamiętam, że była już niezła zadymka, więc biegłem, nie patrząc przed siebie. Siostrę Teresę zauważyłem w ostatniej chwili. Pewnie tak jak ona mnie. No i wie pan… wjechała we mnie.

      – Była na rowerze?

      – Tak. Uderzyła mnie kierownicą w okolice żeber. Nic się nie stało, bo jestem przyzwyczajony do starć z rywalami, choć w sumie do tej pory mam siniaka. O tutaj… – Jędrzejewski wstał i podniósł koszulkę, eksponując pokaźne stłuczenie. Czarnecki rzucił okiem i podziękował.

      – Proszę kontynuować…

      – Pomogłem siostrze wstać i zapytałem, czy nie wezwać karetki, ale nie chciała. Mówiła, coś… wie pan… o Bogu i wystawianiu jej na próbę. Przepraszam, ale dokładnie nie pamiętam. W każdym razie pomogłem jej dojść do ładu, sprawdziłem rower i gdy okazało się, że jest sprawny, to pożegnaliśmy się i pobiegłem dalej. Teraz… – Jędrzejewski schował głowę w dłoniach. – Nawet pan nie wie, jakie mam wyrzuty sumienia. Mogłem jej pomóc, odprowadzić ją, zrobić cokolwiek i…

      – To nie pana wina, panie Dominiku.

      – Nie wie pan, co jej powiedziałem na odchodne… – W oczach mężczyzny pojawiły się łzy.

      – Proszę…

      – Krzyknąłem, żeby uważała na wilki. Na wilki… – Jędrzejewski podniósł głos. – Rozumie pan? Ja pierdolę… – Znienacka grzmotnął pięścią w stół, którego omal nie roztrzaskał w drobny mak.

      Czarnecki odruchowo odsunął się kilkanaście centymetrów. Gwałtowna reakcja rozmówcy go zaskoczyła. Zdołał jednak zachować spokój i tylko skinął w kierunku obserwujących go ludzi za lustrem weneckim, aby nie próbowali interweniować. Mężczyzna zdawał się zupełnie rozbity.

      – Przepraszam pana – jęknął żałośnie.

      – Nic się nie stało, ale następnym razem proszę starać się pohamować emocje.

      – Ale… mogłem…

      – Powtórzę. To nie pana wina.

      – Ech… – Mężczyzna przetarł dłonią załzawione oczy. – Pewnie wyglądam żałośnie. Taki chłop, a beczy jak baba. – Jędrzejewski zmusił się do słabego uśmiechu. – Gdyby widzieli to chłopaki z drużyny, to nie daliby mi żyć.

      – Nie dowiedzą się. Może mi pan zaufać. Ale jeśli potrzebuje pan na przykład pomocy psychologa, to proszę się nie krępować. To żaden wstyd.

      – Obejdzie się.

      – Mamy bardzo profesjonalny personel. Proszę się zastanowić.

      – Okej. Dzięki, ale nie.

      – Skoro tak, to mam jeszcze jedno pytanie, panie Dominiku.

      – Oczywiście.

      – Mijał pan kogoś jeszcze w tamtej okolicy? Albo widział? Może na skraju lasu? A może po prostu coś dziwnego rzuciło się panu w oczy…

      Jędrzejewski ściągnął brwi i rzucił inspektorowi pytające spojrzenie. Przez kilka sekund zastanawiał się nad odpowiedzią.

      – Nie, chyba nie. Dlaczego pan o to pyta?

      – Procedury. Staramy się ustalić jak największą liczbę świadków.

      – Aha…

      – No dobrze, panie Dominiku. Myślę, że w tej chwili to by było na tyle. Oczywiście, jakby pan sobie przypomniał coś jeszcze, cokolwiek, proszę się ze mną skontaktować. Najlepiej osobiście СКАЧАТЬ