Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 38

Название: Popioły

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ darował ci…

      Zaledwie żołnierz zdążył schylić się i objąć kolana książęce, nowe uczucie zaświeciło w oczach Piotra. Ks. Gintułt z całej siły odtrącił chłopa. Wzrok jego był pełen gniewu i szyderstwa.

      – Nie znoszę tych scen czułych! Wiesz chyba waćpan… Nie jestem stworzony do bukolik. Szczególnie po tym wszystkim… Oto w tej chwili najbardziej żywo uczułem nienawiść do tego wszystkiego, czymeś mię waćpan przejął swego czasu. Mam nieprzełamany wstręt do tych szlachetnych słabości, do owej dobrej niemocy, której tyle lat uczyłeś mię nie bez skutku. Zaprawdę, wstrętna to jest rzecz. Wierzaj mi, waszmość.

      – Nie rozumiem… Zgoła nie wiem…

      – Mówię – ciągnął książę porywczo – że moja zdrowa, wielka, silna rasa, a i twoja, przypuszczam, otrząsa się jak po emetyku, po owych ckliwych cnotach… Dusiłem się zawsze, dziś ci otwarcie powiem, w owym powietrzu sejmu, a teraz to już do cna… Przekładam potęgę ducha, wolę, siłę, dumę, królewskość takiego prymasa Ponińskiego nad wasze ckliwe sentymenty…

      – Cóż to za nierozważne słowa!…

      – Gdym teraz patrzał na twoje oczy szczęśliwe aż do śmierci, zapalone po dawnemu, bo teraz już zagasły, najwyżej uniesione, jak tylko to być może, uczułem w sobie twoje właśnie dawne oczy, uczułem w sobie owe słabe i godne wzgardy obszary ducha, któreś zepsuł, zatruł niskimi wzruszeniami. Takie szczęście należy się czemuś innemu. Takie wzruszenia winny poprzedzać dzieła Warneńczyka, Chodkiewicza, Sobieskiego… Cóż by człowiek był wart, gdyby ciągle chodził w twoich kajdanach obowiązku względem maluczkich, w dybach litości względem słabiusieńkich, współczucia względem cuchnących? Jakiż to czyn można wówczas wykonać? Powiedz… Czy można? Ty się tak radujesz, żeś chłopa wyprosił z poddaństwa, jakbyś góry dźwignął z miejsca.

      – Istotnie, moja radość nie ma granic.

      – Z tego, żeś nie jego dźwignął, bo on zostanie sobą, tym, czym jest, ale żeś sam na dół zeszedł z wyżyny, na padół, na nędzny jego padół. Ty sam, który jesteś świat, zamiast iść ku wyżynie, zamykasz swe aspiracje w świateczku Michcika czy kuchcika. Jemu samemu krzywdę czynisz, bo go dźwigasz, niesiesz na sobie. Wolę jego, siłę, potęgę ducha skazujesz na los wozu, który koń ciągnie.

      – Słowa, słowa.

      – Nie słowa. Gdy teraz spojrzę w świat, w mój świat, ogarnia mię duma, że do niego z krwi, z mięsa, z kości, z każdego włókna należę. Co za ludzie! Każdy inny, każdy odmienny, każdy sam w sobie jedyny na świecie, każdy zaiste – pan. Gdzież był kiedy na ziemi świat podobny? Samuel Zborowski, Łaski, Radziwiłły!… A Czarniecki? a Sobieski? Kto każdemu z nich kazał czynić to, co czynili? Wszystko ze wspaniałego serca… Każda do rzeczypospolitej droga zawalona trupami ich, po dzikich polach pamiątki, od Warny po Wiedeń szlak drogi. Wyście to znieważyli pamięć tego świata, mędrkowie. Co gorsza, wyzwoliliście motłoch, żeby się ośmielił rękę podnieść na pany.

      Twarz Olbromskiego targnęła się i prawa ręka zaczęła niecierpliwie szukać, macać koło siebie.

      – Jesteś chory… więc milknę… – rzekł książę.

      – Zraniłeś mię…

      Tyle tylko Piotr wyrzekł, ale wzroku od księcia nie odwracał. Oczy jego przybrały dziwny wyraz, który Rafał widział już ze drżeniem. Patrzały jakoby wystygły popiół, w którym ani jedna już iskra utrzymać się nie może. Jeśli się roznieci, to zagasa po krótkim, po szalonym drganiu w sypkiej martwicy. Książę rzekł patrząc mu prosto w oczy:

      – Dowiódłbym ci, gdybyś zdrowie miał lepsze, że te twoje palladia były jak owa żaba Lafontena.

      – Nie mów już więcej do mnie, mości panie… – cicho wykaszlał chory.

      Książę Gintułt leniwym ruchem dźwignął się z krzesła i rzekł przez zęby ściśnięte:

      – Zdałbyś mi waćpan rachunek z takiego rozkazu, gdybyś oto mógł stać na nogach.

      – Rachunek! – piorunującym głosem zawołał Piotr. – Rachunek zdać jeszcze jestem gotów! W tej chwili… Michcik!

      – Toż widzisz chyba swój stan, że zabiłbym cię od jednego sztychu.

      – Mam prawo wyboru. Dawaj pistolety!… Są świadkowie.

      – Cóż za świadkowie? Nie widzę…

      – Brat.

      – A… pan brat. No, to pewno twój. Dla mnie łaskawie zostawisz „obywatela” Michcika.

      Olbromski milczał dziwnie. Rzekł jeszcze z cicha:

      – To żołnierz…

      Wtem głowa jego upadła na poręcz. Twarz stała się blada jak masa gipsowa. Na wargach pokazała się krew, a pot kroplisty na czole. Ciało poczęło drżeć. Suche oczy z wolna oglądały daleką przestrzeń.

      Michcik, który stał ramieniem oparty o pień lipy, zbliżył się do swego pana i zaczął do niego coś mówić jąkając się tak bardzo, że ani książę, ani Rafał nie zrozumiał słowa. Po pewnej chwili, widać, kapitan dał znak schyleniem powiek, bo Michcik wsunął pod niego ręce, wziął go jak niemowlę i niósł do domu. Piękna głowa Piotra zwisła na jego ramieniu. Rafał szedł za Michcikiem, sam nie wiedząc, co czyni. Książę pozostał na miejscu. Nie spojrzał nawet za odchodzącymi. Gdy żołnierz wszedł do pierwszej stancji i był na jej środku, niespodzianie ostrym i dzikim głosem czegoś wrzasnął raz i drugi. Rafał przypadł do niego.

      Michcik z wolna, ostrożnie upuścił Piotra na sofę stojącą pod oknem. Chory ukląkł na niej bezwładnie, siadł na nogach. Barki jego osunęły się na ramę otwartego okna, a głowa jak lity kamień odwaliła się i głucho wsparła o futrynę. Rafał zajrzał z przerażeniem w tę twarz. Ujrzał dolną wargę przygryzioną przez odkryte zęby górnej szczęki, uśmiech nieopisany zawarty w tych ustach – i oczy. Nieruchome przeźroczyste źrenice patrzały w staw czy pola. Patrzały łagodnie i ciekawie z żałosnym przymileniem. Zdało się Rafałowi, że brat zapatrzył się w coś, jak to bywa czasu smutku, w barwę daleką, że się zasłuchał w szmer ciekącej wody, że się może wmyślił w tajemnicze westchnienie serca, na rozstajne drogi zbłąkane… Ale oczy Piotra, patrząc tak w odłogi, zmierzchły, zastygły i skostniały. Wątłe jego ciało leżało bez ruchu jak porzucona przez wędrowca opończa. Michcik troskliwie wsunął rękę pod bezwładną głowę i chciał złożyć zmarłego na sofie, ale Rafał oderwał jego ręce. Uczuł w sobie nagle tak niezgłębiony ból, jakby mu wilk rozszarpywał piersi i wydzierał serce.

      – Niech sobie patrzy… – zdołał wyszeptać.

      Przyszła nań świadomość, że może zmarły brat jeszcze widzi ziemię i wodę. Może słyszy ostatni raz szelest liści i całuje go w mrokach ostatnim dreszczem serca…

      Nabożna trwoga odezwała się w nim jak głos surowy, mówiąc w głębi ducha, że nie wiadomo, co w owej chwili odchodzący czyni, nie wiadomo, czy nie СКАЧАТЬ