Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 33

Название: Popioły

Автор: Stefan Żeromski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ gajami olszyn, w bród przecinając strumienie, które płynęły z upustu i młyńskich pogródek. Koniska same ją znajdowały w ciemności. Cały ten obszar przesiąkły był wodą i napojony jej ciekawym, nęcącym, uroczym szelestem. Mrok pełen był wieczornego oparu. Zarysy drzew, krzewów, kęp i gąszczów wynurzały się i ginęły w ciemnicy. Wyżej nad poziomem stawu srebrzył się białawy, rzadki tuman. Serce Rafała biło niespokojnie. Rozglądał się w ciemności jeszcze niezupełnej i zapoznawał sercem z tajemnicą tego zakątka. Widział przed sobą ciągle na wzgórzu świecące przez gąszcze drzew owe trzy okna. Minąwszy czarną, litą masę młyna, bryczka zwróciła się w górę i stanęła przed zamkniętymi wrotami.

      Naokół nie było żywej duszy. Wincenty zaczął wołać, ale nikt nie nadszedł, więc sam odniósł na bok wrótnię. Dziedziniec wciąż się dźwigał ku górze, aż do dworu. Bez turkotu, bez szelestu prawie zajechawszy pod cień ogromnych drzew przed gankiem, Rafał nieśmiało zeskoczył z bryczki i wszedł do sieni. Gdy stukał w ciemności, poszukując wejścia, drzwi otwarły się przed nim i człowiek wysokiego wzrostu zapytał w sposób wskazujący niezwykłego jąkałę:

      – Któż ta?

      Rafał nie wiedział, co ma odpowiedzieć, gdyż nie brata miał przed sobą. Zapytał wreszcie:

      – Czy pan kapitan Olbromski jest w domu?

      – W w… w… domu. A któż ta?

      – Brat.

      Ów człowiek odsunął się i Rafał wszedł do pokoju. Gdy się znalazł za progiem, ujrzał brata wychodzącego z sąsiedniej izby. Kapitan Olbromski był wysoki, szczupły i nieco naprzód pochylony. Miał twarz bardzo piękną, zupełnie wygoloną. Długie włosy z czoła w tył zaczesane spadały aż na kołnierz jego białego surduta. Gdy rozpoznał Rafała, uśmiech głębokiej radości, prawie zachwytu, prawie szczęścia ukazał się na jego twarzy. I w sercu Rafała coś drgnęło na widok tej postaci, którą z dzieciństwa ledwie-ledwie jak przez sen pamiętał. Kapitan przycisnął go do piersi i bez słowa, długo całował w usta. Gdy go wreszcie posadził przy stole, jeszcze długo, zasłaniając oczy od blasku świecy, patrzał na niego w milczeniu.

      – Sam przyjechałeś? – zapytał wreszcie przyduszonym głosem.

      – Sam.

      – A mama, ojciec żyją?

      – Żyją, proszę brata.

      – I zdrowi?

      – Zdrowi.

      – A siostrzyczki: Zofka, Anusia!

      – Zdrowe…

      – Zdrowe…

      – Mama tu do mnie za tobą nie przyjedzie?

      – Nie.

      – Nie przyjedzie… Ale ty zostaniesz dłużej, prawda? Nie zaprzecz! Prawda? zostaniesz?

      – Zostanę.

      Kapitan położył rękę na ręce Rafała i ścisnął ją mocno. Po chwili odwrócił się do służącego, który stał przy drzwiach, ze słowami:

      – Michcik, zajmiesz się końmi panicza i pomyśl o wieczerzy.

      – We-we-dług… – mruknął tamten szczęknąwszy przy tym zębami, jakby chciał ukąsić coś zawieszone w powietrzu, wykręcił się na pięcie i poszedł.

      Gdy zostali sami, kapitan Piotr spoglądał za nim we drzwi przez czas niejaki, a potem zwrócił się do Rafała z zapytaniem:

      – Czy ojciec dobrodziej, czy… nie kazał powiedzieć mi… To jest…

      – Nic a nic! – rzekł Rafał prędko i zaczerwienił się, jak gdyby go schwytano na uczynku kradzieży. Czuł w sobie niesłychane jakieś wzburzenie, niedoświadczane nigdy. Pierwszy raz w życiu stał w obliczu czegoś, co było niby nim samym, a było razem obce, wyniosłe, dostojne.

      Piotr powtórzył jak echo:

      – Nie, nic a nic!

      W dźwięku tym brzmiało tyle krwawego cierpienia, że Rafał znieść go nie mógł. Czuł, że musi złagodzić to, co powiedział.

      – Jakem wyjeżdżał – zaczął tonem objaśniającym – to nawet nie widziałem jegomości, bo był właśnie… w polu.

      – W polu był… – uśmiechnął się starszy.

      – A tak, wyszedł…

      – I nie pożegnał się z tobą?

      – A nie, bo nawet… muszę powiedzieć…

      – Mów ze mną śmiało. Ja cię nie będę sądził surowo… – uśmiechnął się Piotr. – Musiałeś coś tatuńciowi przeskrobać.

      Rafał wyszczerzył się cynicznym, niemiłym śmiechem, który ukazał wszystkie jego zęby.

      – A rzeczywiście…

      – Mówże śmiało!

      – Jegomość tatuńcio kazał mi precz jechać z domu! Tyle że mi dał ślepego wałacha i kobyłę Margolę do wywiezienia, jak trupa na mogiłki.

      – O! I za cóż to?

      – A bo zajeździłem wierzchówkę.

      – Zajeździłeś kobyłę… I za to tylko?

      – A no… mówię bratu.

      – Cóż to za kobyła takiej ceny?

      – „Baśka”, co to źrebica po Popielatce.

      – Nie widziałem jej… Dawnom już w domu nie był. Ale nie martw się, Rafciu. I ja wyjechałem, a raczej wyszedłem, bez pożegnania, prawie psami wyszczuty. Dawne to rzeczy… Myślałem, że ojciec przysyła przez ciebie…

      Kapitan wstał i począł chodzić z kąta w kąt izby. Rafał wodził za nim oczyma i z nadzwyczajną ciekawością wchłaniał w siebie jego figurę, sposób mowy, każdy ruch, gest, każde skrzywienie twarzy. Nie mógł sobie dać rady z uczuciem nieporozumienia, jakie go ogarniało na widok postaci tego brata. Nie mógł na to przystać, że ów brat tajemniczy, który poza dom rodzinny gdzieś na świat się wyniósł szeroki i stał symbolem rzeczy okrytych milczeniem, grozą, rzeczy wielkich i straszliwych, mieszka oto w tak nędznym starym domu. „Toż to jest on? Piotr?” – myślał przypatrując mu się ukradkiem. Ale jednocześnie, gdy znikała owa gruba zasłona, usunęła się razem jakby zapora dzieląca. Nienasycona ciekawość i coś innego jeszcze, nowego, bliskiego, miłego, kazało mu zapomnieć o wszystkim na świecie. Oczy mu się świeciły jak dwa ognie żywe.

      Piotr stanął przed nim. Zaczął mówić:

      – Widzisz, braciszku… Jesteś jeszcze bardzo młody i nie powinieneś może СКАЧАТЬ