Название: Słowa cienkie i grube
Автор: Tadeusz Boy-Żeleński
Издательство: Public Domain
Жанр: Эссе
isbn:
isbn:
Nieraz zastanawiała mnie ta olbrzymia ilość oryginałów, jakich pamiętam z moich czasów szkolnych. Czy dziwacy ciągną do tego zawodu, czy też w nim dziwaczeją? Może i jedno i drugie. Obierają ten fach zapewne ludzie rozmiłowani we własnym autorytecie; a namiętność ta rozwija się z czasem niepomiernie, z groźnymi następstwami. Mieć zawsze rację, tego żaden człowiek nie wytrzyma; zawsze mieć rację może tylko Bóg. Przykłady sadyzmu też – o ile pamiętam – nie były odosobnione. Oczywiście mówię o szkole dawniejszej, z moich czasów: a ta kolekcja dziwaków, jaką ja zastałem, była niczym w porównaniu do tych, o których się słyszało z opowiadań starszych. I w tym zatem postęp jest niewątpliwy.
Mówi się często, że do tego zawodu trzeba zamiłowania, trzeba kochać młodzież. Otóż słowo „kochać młodzież” prowadzi nas dość prostą drogą do kwestii, która musiała mnie interesować zarówno jako lekarza, jak jako mędrca, mianowicie do kwestii homoseksualizmu w stosunkach między wychowawcą a uczniem. Proszę mnie źle nie rozumieć; nie chcę insynuować nic zdrożnego; ale z drugiej strony niepodobna przez pruderię zamykać oczu na to, co życie przynosi lub może przynieść. Nie zapominajmy, że cała pedagogia grecka w swoich najpiękniejszych przejawach na tym się opierała; dość czytać Platona, aby widzieć, że ten charakter może się „sublimować” w najszczytniejsze wartości. Pamiętam z moich wspomnień coś podobnego, a raczej pamiętam dwa typy, jeden ujemny a drugi dodatni. Nie chcę się chwalić, ale prawda każe wyznać, że byłem ulubieńcem obu.
Jeden to wspomnienie z moich niższych klas. Był to katecheta, ksiądz N., człowiek rubaszny, z gruba ciosany, podobno był wprzódy wojskowym, niezły człowiek, nie pozbawiony pewnego humoru, zabarwiający swoje lekcje i egzorty jaskrawym kolorytem, coś w rodzaju księdza Robaka, coś z Proboszcza wśród bogaczy27, ale bez ich cnót. Miał on w klasie swoich ulubieńców, których obdarzał cukierkami i pieszczotami, ale kiedy taki faworyt, zaufany w swój wpływ, przebrał miarę w psotach i zuchwalstwie (można wśród takich dzieciaków obserwować wszystkie typy kurtyzan, z panią du Barry włącznie), wówczas ksiądz puszczał w ruch trzcinkę. „Pani Trzcinkowska potańcuje ci tramblampolkę po sempiternie28”, krzyczał tubalnym głosem swoim obrazowym językiem. Trzcinka była wówczas jeszcze oficjalnym narzędziem kary i spoczywała stale w szufladzie „katedry”. Ale wystarczało, aby skarcony chłopiec złożył głowę na ławce w rękach, płacząc lub udając, że płacze, a skutek był niezawodny: zrazu ksiądz udawał że nie widzi, ale w końcu nigdy nie mógł wytrzymać, zbliżał się delikatnie na palcach, siadał obok w ławce, tulił płaczącego draba, obnażał mu rękę do łokcia, okrywał ją pocałunkami, podsuwał cukierki etc. Jednego dnia nie pojawił się w klasie; dowiedziawszy29 się, że nie żyje, chodziły wieści, że się otruł wskutek jakiegoś doniesienia do władz. Wówczas były to rzeczy bardzo poważne.
Drugi – było to w wyższych klasach – był to najmilszy profesor i najlepszy pedagog, jakiego znałem. Był to młody człowiek, mały, o pół-dziecięcej drobnej twarzyczce, dyszkantowym głosie, z mizdrzącym się trochę, ale bardzo rzeczywistym wdziękiem. Uczył znakomicie, cudownie wtajemniczał nas w piękno łacińskich metrów, w kołyszącą niemal zmysłowo i jędrną na przemian poezję rytmów. Umiał zdobyć sobie posłuch, umiał grać na chłopakach jak na instrumencie, wydobywać z nich co najlepsze, pobudzać ambicję. Cała klasa kochała się w nim po trosze; wszyscy przedrzeźniali z czułością jego spieszczony sposób mówienia, patrzyli na niego w osobliwy sposób. Nigdy nie dopuścił się najmniejszej niewłaściwości, niczego co by nasunęło bodaj cień podejrzenia; ale wykładając nam łacińskich poetów, objaśniał nas – może trochę ponad program szkolny – (zważcie że było to bardzo dawno, w bardzo surowej epoce), że wszystkie te wiersze i ody pisane rzekomo do kobiet – wszystkie te Cyntie, Hostie, Tulie etc. – to jest mistyfikacja, przeróbka średniowiecznych mnichów-przepisywaczy, gdy w istocie były tam imiona chłopców. Zmężczając te imiona rumienił się, skłaniał głowę na ramię, przymrużał oczy, zasłaniał je ręką, robił wszystkie minki zalotnisi. Dziś, kiedy sobie to przypomnę, nie mam żadnej wątpliwości co do charakteru tych wynurzeń; utwierdzają mnie one zarazem w przekonaniu, że trochę „sublimowanej” pederastii jest może najistotniejszym tworzywem idealnego pedagoga. I pod tym względem byłoby niezmiernie ciekawe wysłuchać opinii i doświadczeń lekarzy szkolnych. Można by z tego wyciągnąć nawet praktyczne wnioski o nieobliczalnych następstwach. Dobro społeczne polega na właściwym wyzyskiwaniu przywar ludzkich; niedaleko by zaszło społeczeństwo, gdyby się opierało na samych cnotach…
Paraliż postępowy a my
Niedawno ogłosiłem felieton potrącając od niechcenia, z własnych wspomnień, pewne sprawy pedagogiczne. Felieton ten obudził zainteresowanie wśród nauczycielstwa. Spomiędzy listów, które otrzymałem, pozwolę sobie przytoczyć dwa najbardziej znamienne; jeden od nauczyciela, drugi od nauczycielki:
Drogi Panie Boyu!
Artykuł pański O wyzyskaniu dóbr naturalnych zastanowił mnie podwójnie: jako pedagoga i jako klasyka. I dlatego nie mogę się powstrzymać, by nie wygadać się choćby w liście prywatnym.
Tak jest: dawna szkoła miała wielu dziwaków. Gdyby każdy z nas chciał opowiadać o swoich profesorach, nigdy byśmy nie skończyli. Ale chcę tutaj podkreślić, o czym pan zapewne nie wie, że dzisiejsza szkoła stoi o całe niebo wyżej od dawniejszej. Proszę sobie wyobrazić łagodne rządy ludzi, pozbawionych w istocie (choć nieoficjalnie) wszelkich sankcji karnych. Mam na myśli szkołę średnią prywatną. Co może zrobić nauczyciel, jeżeli uczeń coś zbroi? Literalnie nic (powiedzmy to sobie na ucho, aby ani kuratorium, ani uczeń o tym się nie dowiedzieli): szkoda pozycji finansowej w dzienniku, tj. szkoda skreślić ucznia… I ot, pedagog musi tak postępować, aby jednak ten żmudny rząd dusz utrzymać. Z praktyki mogę pana zapewnić, że się to dzisiaj robi zwykłą łagodnością i prostotą współżycia. Autorytet nauczyciela dzisiaj całkiem inaczej wygląda: „tumor paedagogicus”30 zanikł prawie zupełnie, każdy na ogół uczeń szczerze zwraca się do swego nauczyciela.
Ale czemu jednak panowie profesorowie dziwaczeją? Nie wszyscy, wiem – ale znaczny odsetek. Otóż tu ja, jako młody dość pedagog, będący trochę literatem, specjalne robię obserwacje. I konstatuję, że zmiany ku gorszemu w charakterze nauczyciela należy przypisać temu, że żaden zawód wyzwolony nie wymaga takiej pracy fizycznej i takiego jednocześnie napięcia nerwów i tak stałej przytomności umysłu, jak właśnie zawód nauczycielski. Adwokat spokojnie obmyśla swoje sprawy lub przemawia w sądzie od czasu do czasu; lekarz leczy spokojnie (inaczej źle leczy!), nauczyciel natomiast przez 6 godzin dziennie ustawicznie musi dzierżyć rząd dusz(yczek), trudnych i nieskorych do ujarzmienia. Tak jest, nie wolno mu się mylić, zawsze musi mieć rację: jeżeli nie, jest kiepskim nauczycielem. I oto cuda metody: nauczyciel, doprawdy, ma zawsze rację – w szkole; jedynie w życiu nie potrafi sobie dać rady, bo tam racji mieć nie trzeba, jeno spryt.
Kiedy się pomyśli, że w takim napięciu nerwów i sił nauczyciel musi pracować 35 lat (u nas) СКАЧАТЬ
27
28
29
30