Название: Władcy czasu
Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Исторические детективы
Серия: Trylogia Białego Miasta
isbn: 978-83-287-1332-1
isbn:
Ta powieść historyczna zachwyciła wszystkich. Mnie też. Pochłaniałem ją z zapartym tchem, jakby od pierwszego akapitu czyjaś niewidzialna ręka z siłą magnesu wciągała mnie prosto w średniowieczny świat, a mnie nie pozostało nic innego, jak poddać się jej bezwolnie.
Mój brat Germán, nasza paczka… wszyscy rozmawiali tylko o tym. Jedni przeczytali książkę w trzy noce, mimo że liczyła czterysta siedemdziesiąt stron, inni, na przykład ja, dawkowali ją sobie ostrożnie niczym truciznę, której przyjmowanie, choć groźne, niesie rozkosz – i marzyli, by ich przygody w roku Pańskim 1192 trwały jak najdłużej. Ja zanurzyłem się w lekturze tak głęboko, że kiedy nad ranem odbywaliśmy w pościeli nasz zwykły taniec języków i ud, nazywałem Albę „swoją panią”.
Do tego dochodził jeszcze jeden dodatkowy smaczek, zagadka do rozwiązania: tożsamość autora.
Chociaż powieść trafiła do księgarń już półtora tygodnia temu, nikt nie zrobił z nim wywiadu, nie było jego zdjęć ani w gazetach, ani na okładce książki. W świecie cyfrowym nie istniał: nie korzystał z mediów społecznościowych, nie miał strony internetowej. Albo był wykluczony cyfrowo, albo podjął świadomą decyzję, że będzie żył w anachronicznym świecie analogowym.
Domyślano się, że imię i nazwisko autora na okładce – Diego Veilaz – to pseudonim mający się kojarzyć z bohaterem powieści, charyzmatycznym hrabią Diagiem Velą. Ale to były tylko przypuszczenia. Skąd mielibyśmy cokolwiek wiedzieć, dopóki rozłożyste skrzydła prawdy nie załopotały nad brukowanymi uliczkami tysiącletniego średniowiecznego migdała?
Zapadał już wieczór w kolorze sepii. Z Debą na barana przeszedłem przez plac Matxete. Miałem nadzieję, że moja dwuletnia córka – ona uważała się za dorosłą – nie narozrabia za bardzo na prezentacji Władców czasu. Towarzyszył nam dziadek, żeby w razie czego pomóc, chociaż była to wigilia obchodzonego u nas uroczyście Dnia Świętego Andrzeja, patrona Villaverde.
Zjawił się u nas i powiedział: „Zajmę się małą, synku. Potrzebujecie z Albą chwili wolnego”.
Od kilku tygodni pracowaliśmy po godzinach nad śledztwem w sprawie zniknięcia dwóch dziewczynek, sióstr, dwunasto- i siedemnastoletniej, które zaginęły w dziwnych okolicznościach, i bardzo potrzebowaliśmy się wyspać.
Jeszcze parę godzin i będziemy mogli przez chwilę odpocząć po czternastu dniach bezowocnej akcji poszukiwawczej. Po prostu położyć się do łóżka, zasnąć i na chwilę zapomnieć o wszystkim. Sobota zapowiadała się równie frustrująca.
Nic nie osiągnęliśmy, mimo że odrobiliśmy lekcję bardzo starannie: przeczesaliśmy teren z pomocą ochotników i psów, za zgodą sędziego założyliśmy podsłuchy na telefonach członków rodziny zaginionych dziewczynek, obejrzeliśmy nagrania ze wszystkich kamer nadzoru w okolicy, technicy kryminalistyki dokładnie zbadali samochody należące do bliskich dziewczynek, przesłuchaliśmy osoby, które miały z nimi do czynienia w ciągu ich krótkiego życia.
Zniknęły bez śladu… Obydwie.
Sytuacja była zaiste dramatyczna, a presja, jaką komisarz Medina wywierał na Albę, wciąż rosła.
Kilometrowa kolejka chętnych stała w mętnym świetle latarni na placu Matxete.
Kuglarz w stroju z zielonego aksamitu żonglował trzema czerwonymi piłeczkami, mężczyzna o szerokim karku wsadzał sobie do ust głowę boa albinosa. Na brukowanym placu pachniało plackami kukurydzianymi i tortas de chinchorta[1], a piekielne skrzypce odgrywały muzykę z Gry o tron. Średniowieczny jarmark, który odbywał się jak co roku we wrześniu, zbiegł się w czasie ze spotkaniem promocyjnym książki.
Na placu, na którym kiedyś rozstawiano stragany, było ciaśniej niż zwykle. Grupki czytelników oczekujące na Arquillos del Juicio mieszały się ze sprzedawcami glinianych dzbanów i olejku lawendowego.
Zauważyłem Estíbaliz, swoją partnerkę z Wydziału Kryminalnego. Była z mamą Alby, która, odkąd się poznały, traktowała ją jak przybraną córkę i zapraszała na wszystkie nasze rodzinne spotkania i uroczystości.
Moja teściowa Nieves Díaz de Salvatierra była emerytowaną aktorką. Zaczęła występować w latach pięćdziesiątych jako cudowne dziecko. Po wieloletniej burzliwej karierze znajdowała upragniony spokój, prowadząc hotel zlokalizowany w zameczku w Laguardii, pomiędzy winnicami a pasmem górskim Toloño, zawdzięczającym swą nazwę celtyckiemu bóstwu Tuloniowi. Do niego wznosiłem modły za każdym razem, kiedy życie stawało się nie do zniesienia.
– Unai! – krzyknęła Estíbaliz, machając do mnie. – Tutaj jesteśmy!
Alba, dziadek i ja ruszyliśmy w ich stronę. Deba odcisnęła na policzku cioci Esti głośny pocałunek glonojada i weszliśmy wszyscy razem do Villa Suso, renesansowego pałacu górującego od pięciu stuleci nad miejskim wzgórzem.
– No to mamy rodzinę w komplecie! – Wyciągnąłem rękę z telefonem ku niebu przybierającemu chwilami odcień indygo. – Spójrzcie tu wszyscy.
Cztery pokolenia Diazów de Salvatierra i Lopezów de Ayala uśmiechnęły się do rodzinnego selfie.
– Spotkanie odbędzie się w sali imienia Martina de Salinasa, na drugim piętrze. – Alba prowadziła nas uśmiechnięta. – To supersprawa z tą tajemnicą, prawda?
– Jaką tajemnicą?
– Nie znamy przecież tożsamości autora. Dziś dowiemy się wreszcie, kto to jest. – Wzięła mnie za rękę. – Ach, gdyby zagadki, z którymi mamy do czynienia w pracy, były takie niewinne…
– A skoro już jesteśmy przy tajemnicach – przerwała Estíbaliz, popychając ją lekko tuż przed wejściem do sali. – Nie depcz po zamurowanej, Albo. Ochroniarze twierdzą, że jej jęki są przerażające, kiedy pojawia się w nocy na pustym korytarzu prowadzącym do łazienek. Podobno to najrzadziej uczęszczane toalety w mieście.
Alba aż odskoczyła. Popychana przez tłum nadepnęła na przezroczystą podłogę. Pod płytą widoczną niżej spoczywał, jak głosiła tabliczka informacyjna, szkielet kobiety żyjącej w średniowieczu.
– Nie mówcie przy Debie o szkieletach i duchach – powiedziała, puszczając do nas oko. – Nie chcę, żeby tej nocy nie mogła zasnąć. Dziś musi chrapać jak niedźwiedź pogrążony w zimowym śnie. Bo ja pilnie potrzebuję się wyspać.
Dziadek posłał jej uśmiech człowieka, który ma za sobą sto lat obserwowania innych.
– Dajcie spokój, jak dziewczynka ma się przestraszyć kilku kości na krzyż?
W jego zmęczonym głosie pobrzmiewała nutka dumy, bo dziadek uważał, że nikt nie rozumie jego prawnuczki lepiej od niego. Łączyła ich jakaś prosta i niezawodna telepatia, która nie obejmowała ani jej matki, ani babci Nieves, wujka Germana, cioci Esti ani mnie. Deba i dziadek ograniczali się do porozumiewawczych spojrzeń i wzruszania ramionami i, ku naszej rozpaczy, to właśnie on rozumiał różne rodzaje płaczu naszej córki, powody, dla których nie chciała wkładać kaloszy, chociaż lało jak z cebra, a także ukryte znaczenie bazgrołów, jakimi zapełniała każdą napotkaną powierzchnię.
W СКАЧАТЬ