Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 34

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ gło­dową – cho­robę gło­du­ją­cych, którą dopiero po blo­ka­dzie Lenin­gradu zaczęto nazy­wać wła­ści­wym imie­niem. Przed­tem nosiła ona różne nazwy: OWF – tajem­ni­cze litery figu­ru­jące w histo­riach cho­rób, ozna­cza­jące ostre wyczer­pa­nie fizyczne; czę­ściej jed­nak – polia­wi­ta­mi­noza, piękna łaciń­ska nazwa mówiąca o braku całego sze­regu wita­min w orga­ni­zmie ludz­kim, a uspo­ka­ja­jąca leka­rzy tym, że zna­leźli wywo­dzącą się z łaciny wygodną i upraw­nioną formę mówie­nia o skut­kach zawsze tego samego, głodu.

      Nie­opa­lane, wil­gotne baraki, gdzie wszyst­kie szcze­liny pokryte były od zewnątrz grubą war­stwą lodu, podobną do ste­aryny spły­wa­ją­cej z jakiejś ogrom­nej świecy w rogu baraku, marna odzież i gło­dowe por­cje, odmro­że­nia – męki, któ­rych skutki pozo­staną już na zawsze, nawet bez ucie­ka­nia się do ampu­ta­cji. Jeśli wyobra­zić sobie, ile przy tym, w owych pokry­tych bło­tem górach, tak zgub­nych dla ser­cow­ców, musiało poja­wić się zacho­ro­wań na grypę, zapa­leń płuc, róż­nego rodzaju prze­zię­bień i gruź­licy. Jeśli przy­po­mnieć całe epi­de­mie samo­oka­le­czeń. Jeśli jesz­cze uwzględ­nić zarówno ogromną moralną udrękę, jak i brak nadziei, to jasno widać, jak „czy­ste powie­trze” góro­wało nad wię­zie­niem, zagra­ża­jąc ludz­kiemu życiu.

      Dla­tego nie ma co pole­mi­zo­wać z Dosto­jew­skim na temat „pracy” na kator­dze w porów­na­niu z wię­zienną bez­czyn­no­ścią i zalet „czy­stego powie­trza”. Czasy Dosto­jew­skiego to inne czasy i katorga nie wznio­sła się wów­czas na te wyżyny, o któ­rych będzie mowa. Trudno sobie to wcze­śniej dokład­niej wyobra­zić, dla­tego że wszystko to jest zbyt nie­zwy­kłe i nie­praw­do­po­dobne, a biedny ludzki mózg nie może po pro­stu stwo­rzyć kon­kret­nego wyobra­że­nia o tym życiu, o któ­rym mgli­ste, słabo zary­so­wane, chwiejne poję­cie miał zna­jomy z wię­zie­nia – tatar­ski mułła.

      TER­MO­METR GRISZKI ŁOGUNA

      Ogar­nęło nas takie zmę­cze­nie, że przed odej­ściem do domu usie­dli­śmy wprost na śniegu przy dro­dze.

      Zamiast wczo­raj­szych czter­dzie­stu stopni było ich zale­d­wie dwa­dzie­ścia i dzień wyda­wał się letni.

      Obok nas prze­szedł ubrany w kożu­szek Griszka Łogun, kie­row­nik robót z sąsied­niego odcinka, trzy­ma­jąc w ręku nowy trzo­nek od kilofa. Griszka był młody, gorący, zadzi­wia­jąco czer­wo­no­licy. Wywo­dził się z dzie­sięt­ni­ków, a nawet z młod­szych dzie­sięt­ni­ków, i czę­sto­kroć nie mógł się powstrzy­mać, by samemu nie pode­przeć grzę­zną­cego w śniegu samo­chodu, nie pomóc dźwi­gnąć jakiejś kłody lub nie ruszyć z miej­sca przy­mar­z­nię­tego do gruntu kosza peł­nego ziemi; były to postępki jaw­nie nie­li­cu­jące z funk­cją kie­row­nika robót. On stale zapo­mi­nał, kim jest.

      Szła mu naprze­ciw bry­gada Wino­gra­dowa – robo­cia­rze byle jacy, tak jak i my. Jej skład oso­bowy był dokład­nie taki sam jak u nas: byli sekre­ta­rze komi­te­tów woje­wódz­kich i miej­skich, pro­fe­so­ro­wie, docenci, woj­skowi śred­niej rangi…

      Ludzie bojaź­li­wie zbili się w gro­madkę przy śnież­nym obrzeżu, chcąc zro­bić przej­ście Griszce Łogu­nowi, on jed­nak zatrzy­mał się – bry­gada pra­co­wała na jego odcinku.

      Z grupy wysu­nął się Wino­gra­dow – gaduła, były dyrek­tor jed­nego z ukra­iń­skich POM-ów.

      Łogun zdą­żył już znacz­nie odda­lić się od tego miej­sca, gdzie sie­dzie­li­śmy, i jego głos do nas nie docie­rał. Ale i bez słów wszystko było zro­zu­miałe. Wino­gra­dow obja­śniał coś Łogu­nowi, wyma­chu­jąc rękami. Potem Łogun pchnął Wino­gra­dowa w pierś trzon­kiem kilofa i ten upadł na wznak. Nie pod­no­sił się. Łogun sko­czył na niego nogami, dep­cząc i wyma­chu­jąc trzon­kiem. Żaden z dwu­dzie­stu człon­ków bry­gady Wino­gra­dowa nie ruszył się w obro­nie swego bry­ga­dzi­sty. Łogun pod­niósł z ziemi czapkę, która mu spa­dła z głowy, pogro­ził pię­ścią i ruszył przed sie­bie. Wino­gra­dow zaś wstał i poszedł jak gdyby nic. Rów­nież pozo­stali – bry­gada prze­cho­dziła mimo nas – nie wyra­żali ani swego współ­czu­cia, ani obu­rze­nia. Zrów­naw­szy się z nami, Wino­gra­dow skrzy­wił roz­bite, krwa­wiące wargi.

      – No, ter­mo­metr to ma ten Łogun – powie­dział, mając na myśli trzo­nek kilofa.

      – Tak dep­tać – to po błat­niacku „tań­czyć”. Albo: „Ach w tej sieni, mojej sieni”.

      – No – rze­kłem do Wawi­łowa, mego przy­ja­ciela, z któ­rym razem przy­je­cha­łem do kopalni aż z samego wię­zie­nia na Butyr­kach – i co ty na to? Trzeba coś przed­się­wziąć. Do wczo­raj nas jesz­cze nie bito. Mogą to zro­bić jutro. Co byś zro­bił, gdyby Łogun potrak­to­wał cię tak jak Wino­gra­dowa? Co?

      – Pew­nie wytrzy­mał­bym – odparł cicho Wawi­łow.

      Zro­zu­mia­łem, że od dawna już zasta­na­wiał się nad tym, co nie­uchronne.

      Potem i ja poją­łem, że wszystko polega na prze­wa­dze fizycz­nej, jeżeli odnieść to do bry­ga­dzi­stów, sprzą­ta­ją­cych, nad­zor­ców – wszyst­kich funk­cyj­nych nie­no­szą­cych broni. Dopóki jestem sil­niej­szy, nikt mnie nie ude­rzy. Jeżeli osła­błem, bije mnie każdy. Bije sprzą­ta­jący, bije łaziebny, fry­zjer i kucharz. Dzie­sięt­nik i bry­ga­dzi­sta, bije każdy błat­niak, nawet naj­słab­szy. Nato­miast fizyczna prze­waga kon­wo­jenta to jego kara­bin.

      Siła biją­cego mnie naczel­nika to prawo i sąd, i try­bu­nał woj­skowy, i straż obo­zowa, i woj­sko. Nie­trudno mu być sil­niej­szym ode mnie. Siła błat­nia­ków leży w ich licz­bie, ich „kolek­ty­wie”, w tym, że mogą po paru sło­wach zarżnąć czło­wieka (jak widzia­łem to wiele razy). Ale ja też jesz­cze jestem silny. Może mnie bić naczel­nik, kon­wo­jent, błat­niak. Sprzą­ta­jący, dzie­sięt­nik, fry­zjer jesz­cze mnie bić nie zdo­łają.

      Nie­gdyś Polań­ski, w prze­szło­ści dzia­łacz spor­towy, otrzy­mu­jący wiele paczek, który ni­gdy nie podzie­lił się z nikim naj­mniej­szym kawał­kiem, mówił mi w for­mie zarzutu, że zupeł­nie nie rozu­mie, jak ludzie mogą dopro­wa­dzić się do takiego stanu, że ich biją – i obru­szał się, gdy byłem innego zda­nia. Nie minął jed­nak rok, a spo­tka­łem Polań­skiego już jako „docho­diagę”, „knota” zbie­ra­ją­cego nie­do­pałki, szu­ka­ją­cego oka­zji, aby podra­pać pięty przed nocą jakimś błat­niac­kim wodzom – „pacha­nom”.

      Polań­ski był uczciwy. Tar­gały nim jakieś tajemne męczar­nie, tak silne, ostre, drą­żące, że zdo­łały się prze­bić przez lód, przez śmierć, przez obo­jęt­ność i bicie, przez głód, bez­sen­ność i strach.

      Kie­dyś wyda­rzył się dzień świą­teczny, a w święta sadzano nas pod klucz – nazy­wało się to świą­teczną izo­la­cją – i СКАЧАТЬ