Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 10

Название: Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2

Автор: Zbigniew Nienacki

Издательство: PDW

Жанр: Драматургия

Серия:

isbn: 9788377411179

isbn:

СКАЧАТЬ straszliwa woń przedostawała się przez drzwi jego pokoju i wypełniała całą leśniczówkę. Jego podobieństwo do dzika polegało też na tym, że spał w czymś w rodzaju barłogu, na starym sienniku i pod brudnym kocem. Stołować się musiał na własny rachunek i własnym sposobem, co najwyżej korzystając z kuchni leśnictwa. Nie chciało mu się jednak gotować obiadów i ograniczał się do tego, co kupił w sklepie wiejskim. A że w tym czasie w sklepie w Skiroławkach były jedynie konserwy rybne w rozmaitej postaci — ryby w oleju i w sosie pomidorowym — stażysta pan Andrzej jadł je na śniadanie, obiad i kolację, przez co rozsiewał wokół siebie woń ryby, jak gdyby pracował nie w żywicznych lasach, ale w centrali rybnej. Pani Basieńka, gdy mąż jej zapraszał pana Andrzeja do siebie w celach studyjnych, aż dygotała ze wstrętu i mdliło ją na myśl, aby z takim mężczyzną położyć się do łóżka. Ale przecież piękna Luiza mogła być mniej wrażliwą na zapachy, a także nic nie stało na przeszkodzie, aby w powieści, zauważywszy brudny podkoszulek stażysty, zaproponowała, że go wypierze, jego mundur oczyści z tłustych plam i kto wie, czy w ten sposób nie zrodziłaby się między nimi owa wspaniała miłość. Niestety, pan Andrzej na ogół okazywał kobietom doskonały brak zainteresowania, a nawet w pewnym sensie także i odrobinę wstrętu. Na przykład, zwróciwszy uwagę, że pani Halinka zamyka się na noc przed mężem swoim, leśniczym, zapytał ją, czy nie posiada młodszej siostry, gdyż on także będzie się musiał kiedyś ożenić, a właśnie taki układ między mężem i żoną najlepiej odpowiada jego usposobieniu. Ale pan Andrzej nie znał przecież pięknej Luizy. Być może zobaczywszy ją własnymi oczami zmieniłby poglądy.

      Leśnikiem, jak to sam opowiadał Lubińskiemu, został z przypadku. Po prostu nie dostał się na wymarzone studia farmaceutyczne. Lasu nie lubił i gubił się w nim już po kilku krokach. Wysłany rankiem na zrąb w celu dokonania szacunków brakarskich albo odbioru wykonanej przez robotników zrywki, odnajdywał się nazajutrz rano w zupełnie innej części lasu — wygłodzony i przemarznięty. Czy taki człowiek, umówiwszy się na spotkanie z piękną Luizą w domku myśliwskim koło starej karpiami, trafiłby tam w wyznaczonym terminie albo w ogóle dotarłby na miejscu? To pytanie trapiło Lubińskiego, który dążył nieustannie ku prawdzie. Można było rzecz jasna założyć, że w innych leśnictwach przebywali zupełnie inni stażyści, osobnicy zmieniający często bieliznę, nie chodzący w gumofilcach i nie odżywiający się tylko rybami z puszek. Lecz w pojęciu Lubińskiego podobne założenie sprzyjało powstaniu kolejnej prawdy artystycznej, która mu już kiedyś obrzydła. Należało trzymać się realiów życia — czemu sprzyjała postawa stażysty pana Andrzeja, który, dowiedziawszy się, że będzie bohaterem powieści Lubińskiego, zaakceptował ten pomysł, upierał się przy nim, na wszelkie wątpliwości pisarza znajdował jakąś radę i nawet tak się zżył z myślą o swej miłości do pięknej Luizy, że przychodził do Lubińskiego nie proszony, błagając go, aby mu jeszcze raz przeczytał o pięknej Luizie. „Obawia się pan, że nie trafię do starej karpiami? — śmiał się z wątpliwości Lubińskiego. — Jest na to rada. Wcześniej zrobię nożem znaki na drzewach i kierując się nimi, zjawię się tam o wyznaczonej porze”.

      W ten sposób rozpraszając wątpliwości Lubińskiego, pozwalał mu pan Andrzej tworzyć dalej dzień po dniu jego powieść. Aż w końcu rozdział o namiętnym spotkaniu Luizy i stażysty był ponownie gotowy, w nowej wersji, z którą pisarz zapragnął zapoznać doktora, aby usłyszeć jego ocenę. Zaprosił pisarz i pana Andrzeja, który miał bronić swej postaci literackiej, pominął jednak Porwasza, ponieważ pani Basieńka, pamiętna jego krytyki poprzedniej wersji tego samego rozdziału, uznała go za osobę niekompetentną w sprawach nie tylko literatury, ale i życia. „Ten, komu ciągle myje okna gruba Widłągowa — powiedziała o Porwaszu — nie będzie zdolny pojąć tego, co połączyło Luizę i młodego stażystę. Ty Nepomucenie, musisz pamiętać, że nie tworzysz byle czego, ale utwór wzięty z życia, powieść zbójecką”.

      Na tak uroczystą chwilę pewnego wieczoru otworzyła pani Basieńka drzwi swego salonu, gdzie pod ścianami znajdowały się niskie ławy z heblowanych desek, stał potężny stół z grubych bierwion i królował modrzewiowy barek z wysokimi stołkami. Na półce za barem, między wielkimi glinianymi kuflami do piwa, postawił pisarz szklany dzban, wypełniony różową cieczą. Był to napój zwany przez pisarza kłobukiem — mieszanina spirytusu z sokiem pomidorowym i mielonym pieprzem. Zwalał z nóg każdego, kto odważył się wypić więcej niż jeden pucharek.

      Pisarz ubrał się z elegancką fantazją. Stanął za barem w białej marynarce i białej koszuli, z fantazyjnie zawiązaną pod szyją szeroką wstążką. Pani Basieńka miała na sobie krótką czarną spódniczkę i białą obcisłą bluzeczkę, na gołych stopach nosiła czarne lakierowane pantofelki. Doktór przybył w welwetowym garniturze, a pan Andrzej — nie da się tego ukryć — znowu ubrał swój poplamiony mundur leśnika.

      Stażysta przyjął od pisarza pucharek wypełniony różowawym płynem i rozsiadł się wygodnie na ławie pod ścianą. Doktor zajął miejsce na wysokim stołku przy barze. Zanim pochylił się nad podsuniętym mu przez Lubińskiego maszynopisem nowego rozdziału, zwilżył usta płynem z pucharka. Przy doktorze, na drugim wysokim stołku usiadła pani Basieńka, a Lubiński urzędował za barem, gryząc z wolna słone paluszki. Z sufitu, z kilku żarówek umieszczonych misternie na korzeniu sosny, sączyło się na cały salon silne, ale łagodne światło.

      — Jestem zdania — odezwała się do doktora pani Basieńka — że Nepomucen w swej prozie popada w skrajności. Raz staje się zbyt ostry i odważny, innym razem zbyt nieśmiały i powściągliwy. A miłość, doktorze, bywa sprawą ludzką.

      — Tak jest w istocie — zgodził się z nią Niegłowicz i już chciał zagłębić się w maszynopisie, ale pani Basieńka ciągnęła dalej swoją myśl:

      — Czy pamięta pan książkę, którą nam pożyczyła pani Halinka? Niejakiego Puzo, doktorze. Przypomina pan sobie scenę między jednym z bohaterów, imieniem Sonny i jakąś tam panienką? Znam ją na pamięć: „jej dłoń objęła olbrzymi, nabiegły krwią drąg mięśni”. Albo: „chwyciły go potężne zwały jej mięśni”. To była naprawdę powieść zbójecka, doktorze. Aż do tej pory dreszcz mnie przenika, gdy ją wspominam. U Nepomucena nie znajdzie pan podobnie trafnych zdań i to mnie martwi. A swoją drogą ciekawa jestem, czy naprawdę wy, mężczyźni, odnosicie niekiedy wrażenie, że chwytają was potężne zwały mięśni?

      — Chi, chi, chi! — zachichotał na ławce stażysta, pan Andrzej.

      Doktor stwierdził z żartobliwą powagą:

      — Owszem, to się zdarza, pani Basieńko. U niektórych kobiet w chwilach stosunku skurcze mięśni mogą być bardzo silne i nie dotyczą tylko samej pochwy, ale i tułowia, miednicy, kończyn górnych i dolnych, a także występują mimowolne skurcze spastyczne całych grup mięśniowych. Na przykład twarzy, mięśnia mostkowo-obojczykowo-sutkowego...

      — Słyszysz, Nepomucenie? — zwróciła uwagę mężowi pani Basieńka. — Tak powinno być w twojej powieści. Skurcze twarzy i mięśnia mostkowo...

      — Obojczykowo-sutkowego — dokończył uprzejmie doktor.

      — Chi, chi, chi! — zaśmiał się stażysta.

      Pani Basieńka westchnęła:

      — Ach, te powieści zbójeckie...

      — Tak — kiwnął głową doktor. — W istocie powieść Mario Puzo jest prawdziwą powieścią zbójecką, gdyż opowiada o dziejach zbójów zwanych w Ameryce gangsterami. Pan Nepomucen pisze natomiast o Luizie nauczycielce i stażyście СКАЧАТЬ