Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1 - Zbigniew Nienacki страница 8

Название: Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1

Автор: Zbigniew Nienacki

Издательство: PDW

Жанр: Драматургия

Серия:

isbn: 9788377411162

isbn:

СКАЧАТЬ jednak, doktorze, sama słyszałam, jak pewien człowiek w kawiarni mówił do Bogusia, że w Skiroławkach raz w roku wszyscy z wszystkimi robią to, co powinno się robić oddzielnie. Prawda, Bogusiu, że tak mówił? – zawołała w kąt salonu, gdzie Porwasz wciąż jeszcze rozmawiał z pisarzem.

      Przerwali zaraz swój dyskurs i zbliżyli się do stołu z jedzeniem.

      – Co takiego ktoś mówił? – zapytał podejrzliwie malarz.

      Powtórzyła to, co przed chwilą mówiła doktorowi.

      – Bzdury, Józiu – obruszył się malarz. – Przez całą drogę tłumaczyłem ci, że to bzdury. Mój kolega z akademii, głupi malarz, mówił to tylko po to, aby cię odstraszyć od wyjazdu ze mną.

      – Za pozwoleniem, kolego Porwasz – głos zabrał pisarz Lubiński. – Ta sprawa wcale nie jest taka prosta. Już wielokrotnie słyszałem podobne opinie o naszej wiosce. Ludzie w wielkich miastach skłonni są wierzyć, że na prowincji, a szczególnie w małych wioskach, mogą się zdarzyć historie najstraszniejsze i najbardziej obrażające moralność. A tymczasem, jak się tak bliżej przyjrzeć tej sprawie, to okazuje się, iż także i w wielkich miastach dzieją się rzeczy straszne. My, panno Józiu, jesteśmy ludźmi wykształconymi i rozumnymi, a także krytycznymi. Skiroławki to wioska mała, lecz uczciwa.

      Wypowiedź pisarza Lubińskiego mogła trwać krótko albo bardzo długo, dużo bowiem w nim było niechęci do ludzi z wielkich miast. Doktor Niegłowicz odciągnął więc na bok malarza Porwasza i, chwyciwszy go za guzik aksamitnej paryskiej marynarki, natarł ostro:

      – Co miała znaczyć ta dachówka na tylnym siedzeniu pańskiego samochodu, panie Porwasz? Po co panu dachówka, skoro ma pan dom kryty eternitem?

      – O jakiej dachówce pan mówi? – zdumiał się malarz i nerwowym gestem rozburzył swą ogromną czarną czuprynę.

      – Wracając do Skiroławek przywiózł pan dachówkę. Jedną. Leżała na tylnym siedzeniu. Wielu ludzi ją widziało – wciąż nacierał na niego doktor, nie puszczając z palców guzika marynarki.

      – Ach, to o tę dachówkę panu chodzi – przypomniał sobie Porwasz. – Rzeczywiście, wiozłem ją chyba z pięćdziesiąt kilometrów i sam dobrze nie wiem dlaczego. Trzy dachówki leżały na szosie, pewnie je ktoś zgubił. Na śniegu je porzucono, czerwone, rozjechane na krwawe ślady. Jedna była cała i ładna, czerwoniuchna, a raczej koloru terakoty. Zatrzymałem się i zabrałem ją, sam nie wiem czemu.

      – Rozumiem – zgodził się z nim doktor Niegłowicz.

      – Dam ją panu bardzo chętnie. Ma pan przecież dom pokryty dachówkami – zaofiarował się malarz.

      – Dziękuję panu – rzekł doktor Niegłowicz i uścisnął dłoń malarza. – Wprawdzie żadna dachówka mi nie spadła, ale przyjmuję podarunek, jako gest dobrej woli.

      Malarz w zamyśleniu potrząsnął głową.

      – Już trzecia osoba pyta mnie o tę dachówkę – stwierdził. – Czy ludzie w Skiroławkach nie mają większego zmartwienia?

      – Niech pan się cieszy, że nie mamy większych zmartwień – zaznaczył doktor.

      Podeszła do nich pani Basieńka, niosąc półmisek z cielęcymi nóżkami w galarecie.

      – A może tak, doktorze, wyruszymy na świeże powietrze? – zwróciła do Niegłowicza buzię podobną do mysiego pyszczka. – Pamiętacie panowie, jak to było ładnie w ubiegłym roku?

      – I niech pani wie, panno Józiu – grzmiał pisarz Lubiński – że ludzie w wielkich miastach, choć niby to rozumieją i zazdroszczą artyście owej prowincjonalnej ciszy, pięknych widoków i spokoju, w gruncie rzeczy lekceważą go, pogardzają nim, mają za nic i posądzają o sprawy zdrożne.

      – O tak, tak – szepnęła panna Józia, spoglądając ku półmiskowi z cielęcymi nóżkami.

      I poszukała wzrokiem doktora Niegłowicza, który być może – on jeden w tym towarzystwie – zachęciłby ją do sięgnięcia po zimne nóżki, podał ocet, zaznaczając, że jego nadmiar prowadzi do anemii. Wyobraziła sobie jego spiżarnię i słodkie ciepło przeniknęło ją od ust aż do kolan, podniecająco załaskotało w brzuchu i nawet nieco niżej, choć zdawać by się mogło, że owe tak różne organa, które kobieta ma poniżej pasa, niewiele mają ze sobą wspólnego. Pomyślała, że zapyta o tę sprawę doktora, ale zaraz przyszło jej na myśl, że to może wydać mu się bezwstydne. Zresztą, wyjaśniła już to sobie kiedyś po swojemu. „Skoro coś jest blisko siebie, to musi być z sobą związane”. Bo dopiero jak się dobrze najadła, lubiła się kochać.

      „Głupiec” – wydała opinię o Lubińskim. „Nachalna dziwka” – pomyślała o pani Basieńce, widząc, jak ta chwyta doktora pod ramię i niemal wyciąga na korytarz, gdzie na gwoździu wisiało jego futerko. „Wlecze dokądś doktora, a on na pewno chciałby posmakować galaretki z cielęcych nóżek.”

      W pięć minut później doktor wyszedł przed dom ubrany w brązową kurteczkę z baranów, uszytą włosem na wierzch, i w pięknej czapce z borsuka. Tuż za nim wybiegła pani Basieńka w białym kożuszku i w puchatej czapce z lisów, w długiej sukni i pantofelkach, do których zaraz nasypał się śnieg i zmroził jej drobne stopy w cieniutkich pończochach. Pisnęła więc boleśnie, ale ucichła, bo doktor objął ją ramieniem i długą chwilę tak stali przed domem, z tkliwością w sercach. Doktora rozpierała radość wolnego człowieka, któremu każdy dzień przynieść mógł niespodziewane, a pani Basieńka czuła, że ciężar ramienia doktora czyni ją silną i tak lekką, że mogłaby chyba wzlecieć w bezgwiezdną noc. Piersi jej podnosiły się gwałtownie i pomyślała, że uspokoić je może dotknięcie dłoni doktora, który obejmował ją lewą ręką, ale przecież jego prawa dłoń zwisała bezwładnie i mógłby nią pogłaskać jej biust. Lecz doktor Niegłowicz myślał o pannie Józi i jej rozkosznie rozchylonych usteczkach. Widział już niemal, jak siedzi w jego salonie przy ciężkim czarnym stole i gryzie z chrzęstem płatki pokrajanego ogórka, zamarynowanego z liśćmi dębu i odrobiną czosnku. I widział siebie po drugiej stronie stołu, wpatrzonego w jej zamglone rozkoszą oczy.

      – Hej! Hej! – krzyknął głośno doktor, jakby rzucając wezwanie w głąb odwiecznego lasu, który rósł o kilka kroków za ogrodzeniem z siatki.

      – Hej! Hej! – odpowiedziała piskliwie pani Basieńka, bo i ją wypełniała radość.

      A potem z leśniczówki wybiegł leśniczy Turlej i jego żona Halina, i malarz Porwasz, i pisarz Lubiński, a także, ociągając się, wyszła wolno panna Józia w skromnej kurteczce ortalionowej, podczas gdy tamci mieli czapki z lisów i obszerne kożuchy. Zapomniała zaraz o galarecie z nóżek cielęcych i pozazdrościła im kożuchów, czapek, i radości, która zdawała się być wpisaną w ich życie. Przytuliła się do malarza, a ten chwycił ją na ręce i przeniósł przez śnieg do samochodu doktora, na odkryte tylne siedzenie, albowiem doktor na czas noworoczny zdjął z samochodu brezentową budę.

      Ruszyli ostro. Reflektory wyławiały z mroku przydrożne drzewa, drobniutkimi iskierkami połyskiwały zlodowaciałe płatki śniegu, jakby ktoś drogę gwiazdami wysypał. A gdy zbliżyli się do pierwszych zagród i pęd, i mróz aż dusił ich w gardle, leśniczy Turlej zaczął strzelać w górę ze swojej strzelby, to samo zrobił Porwasz i pisarz Lubiński. Nikt СКАЧАТЬ