Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1 - Zbigniew Nienacki страница 16

Название: Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1

Автор: Zbigniew Nienacki

Издательство: PDW

Жанр: Драматургия

Серия:

isbn: 9788377411162

isbn:

СКАЧАТЬ domu zupełnie pijany.

      W tym samym czasie pojawił się w wiosce instruktor rolny, młodzieniec nazwiskiem Różyczka i najpierw odwiedził gospodarstwo Kondka, a potem Szulca, Słodowika i Kryszczaka. Poprzedniego dnia wezwał do siebie Różyczkę naczelnik Urzędu Gminnego w Trumiejkach, magister inżynier Stanisław Gwiazda, lat trzydzieści trzy, mizernej postury, ale, jak twierdzono w województwie, o wielkim politycznym rozumie.

      – W marcu a najdalej w kwietniu – powiedział do Różyczki naczelnik – odbędą się wybory sołtysów. W Skiroławkach od dwunastu lat sołtysuje Jonasz Wątruch, który, jak wiadomo, wierzy, że ziemią rządzi Szatan. Uważam to za błąd, który odziedziczyłem po swoich poprzednikach. Nie będzie w mojej gminie sołtysem taki osobnik. Słyszałem, że jego kandydaturę popierać zamierza doktor Niegłowicz, ale wiem także, że wielu jest takich w Skiroławkach, co z sołtysowania Wątrucha nie są zadowoleni. Pojedziecie do Skiroławek, kolego Różyczka, i pogadacie z ludźmi, niech zgłoszą innego kandydata.

      Tak mówił naczelnik Gwiazda, bo nie lubił doktora. Doszły do niego w swoim czasie słuchy, że jego żona, Jadwiga Gwiazda, zamiast do rodziców swoich, ponoć do doktora w Skiroławkach na noc, a nieraz na noc i dzień, i jeszcze jedną noc jeździła i chyba swoim obyczajem wysoko grube uda zadzierała. Ale nie tym się przejmował naczelnik. Jak każdy kurdupel pragnął kobiety dużej, szerokiej, toteż i taką sobie wziął, i począł z nią dwoje dzieci, syna i dorodną córkę. Miała owa Jadwiga wzrost potężny i szeroką budowę, była co najmniej o dwie głowy wyższa od naczelnika. Kiedyś lubił on polegiwać między jej zadartymi udami jak w kolebce, nawet w ten sposób do snu go umiała ukołysać, kiedy był bardziej spracowany. Ale z biegiem czasu, czując nad nim swoją fizyczną przewagę, po gębie go zaczęła bić z byle powodu i to przy dzieciach. Gdy przed trzema laty nastał w Trumiejkach, dziewczynę młodziutką sobie upatrzył, urzędniczkę najniższej rangi imieniem Marylka – małą, drobną, wiecznie zakatarzoną, z udami wątłymi jak u żabki – i z nią miewał wielką przyjemność, zabierając do hotelu na różne narady w mieście wojewódzkim. Nikt go o romans z ową Marylką nie posądzał, bo kto miał oczy w głowie nawet na nią spojrzenia łaskawego nie rzucił, takie to było niewyrośnięte, zagłodzone i do tego z wiecznym katarem. Lecz jemu wszystko się w niej podobało: krzywe i wątłe nóżki, tak samo cienkie w udach jak i w kostce, sterczące łopatki w przygarbionych trochę plecach, kosmyki rzadkich i wypłowiałych włosów, piersiątka maleńkie i blade jak plasterki cytryny, przyrodzenie z runem tak obfitym i bogatym, jakby natura dała jej tam w nadmiarze to, czego poskąpiła na głowie. Naczelnik Gwiazda często myślał o pannie Marylce i przyjemności jaką mu sprawiało, gdy kładł swoją szorstką dłoń na owym runie szorstkim, ale bogatym, a ona mówiła mu wówczas, siąkając nosem: „Ach, Stasiu, jaki ty jesteś świntuch”. Tak w ogóle, to rzadko się z nią spotykał i pieszczotą darzył, ponieważ był przezorny i ostrożny jak lis. Niekiedy chodząc po Trumiejkach marzył, że jest królem potężnym, który Marylkę mógłby w jakimś zamku osadzić, strażami wiernymi otoczyć i odwiedzać dwa razy w tygodniu w masce na twarzy. A że był w rzeczy samej naczelnikiem, tedy z czasem Marylkę udało mu się osadzić na posadzie w gminnej spółdzielni w Bartach, pokoik jej wynajął, ale nawet i tam do niej nigdy nie jeździł osobiście, tylko liścik słał przed każdorazowym spotkaniem. Albowiem bał się swojej żony. I nawet był rad, że Jadwiga do rodziców niekiedy wyjeżdża, i przez jakiś czas cichą wdzięczność do doktora Niegłowicza nosił w sercu. Krótko jednak, bowiem Jadwiga po tych wizytach jeszcze bardziej zhardziała i jeszcze częściej go biła, także i przy dzieciach. Oto dlaczego naczelnik Gwiazda nie lubił doktora i nie chciał, aby sołtysem został jego kandydat, Jonasz Wątruch. Inna sprawa, że Jonasz Wątruch faktycznie wierzył w panowanie Szatana, co mogło budzić wątpliwość, czy należy takiej osobie powierzać urzędową władzę nawet w tak odległej wiosce jak Skiroławki.

      Instruktor rolny Różyczka zjawił się więc w wiosce ubrany w czarne paletko i czarną czapkę, chodził od zagrody do zagrody, przypominając niektórym gawrona z tego stada, co to troski przyniosło do Skiroławek. W rzeczy samej podobnie jak gawron podskakiwał. A to dlatego, że mróz tego dnia dawał się we znaki, a instruktor rolny Różyczka, choć miał dopiero dwadzieścia dwa lata, wiedział już, że jako urzędnik powinien chodzić w pantoflach a nie filcowych butach, nosić palto, a nie fufajkę. Marzł tedy, i z tego powodu, idąc od zagrody do zagrody, podskakiwał na śniegu, aby rozgrzać swoje stopy.

      Tak oto do Jonasza Wątrucha ni stąd, ni zowąd przyleciała czarna troska, że nie będzie już dłużej sołtysem w Skiroławkach, bo taka jest wola naczelnika Gwiazdy. Przyniosła mu tę troskę ze sklepu jego żona Maria, kobieta małomówna i nad wyraz łagodna ową cudowną łagodnością, którą tylko niektóre kobiety obdarzono. Słodka to łagodność, cicha i powolna mężczyźnie, radosna i powabna, kojąca serce i umysł. Nie było nigdy słychać babskiego jazgotu w domu Wątrucha, tylko szmer kobiecej krzątaniny koło pieca i garnków, koło krów i trzody. Nawet na kury i kaczki wołała Wątruchowa głosem łagodnym, niezbyt donośnym. Zawsze też uśmiech był na jej twarzy, ale nie szeroki i prostacki, ale wątły i delikatny jak powiew majowego wiatru. Jedyna córka Wątruchów, również Maria, podobna była do matki, wysoka i piersiasta, z długim grubym warkoczem i tą samą łagodnością, i powolnością w ruchach. Nigdy nie odwiedziła żadnej wiejskiej zabawy, w polu lubiła pracować, również przy krowach i świniach. I uśmiechała się tak samo łagodnie jak matka, gdy ktoś drogą koło domu przejeżdżał i uśmiech jej posyłał. Ale oprócz owego wątłego i ożywczego jak majowy wietrzyk uśmiechu, niczego innego od owej Marii nikt się nie mógł doprosić, choćby urodę miał wielką, wąs długi, brodę albo zgoła co dzień rano się golił i mył. Dziewiętnaście lat miała Maria, kiedy ją bóle i gorączka tak okropne ogarnęły, że Wątruch poszedł po doktora Niegłowicza, a ten wezwał natychmiast karetkę pogotowia i razem z chorą pojechał do szpitala, gdzie po dwóch dniach zmarła. „To było zapalenie wyrostka robaczkowego – powiedział doktor do Jonasza Wątrucha i innych ludzi w Skiroławkach. – Gdyby Maria wcześniej powiedziała o bólach w brzuchu i wcześnie trafiła do szpitala, wszystko skończyłoby się inaczej. Ale nastąpiło zapalenie otrzewnej, a na to nie ma lekarstwa”. Pochowano młodą Marię i długo w ludzkiej pamięci pozostała jej szczupła, wysoka postać, wyniosłe piersi, gruby warkocz, gładka twarz, niebieskie oczy, nikły i orzeźwiający uśmiech. To właśnie młodą Marię starał się wskrzesić na kartach swej książki pisarz Lubiński, jako piękną Luizę, nauczycielkę wiejską, bo i on nie mógł zapomnieć jej sylwetki i uśmiechu podobnego do majowego wietrzyka. Zdarzyło się jednak, że, w trzy miesiące po pogrzebie Marii, w tym samym szpitalu znalazła się żona młodego Galembki, która miała kłopoty z donoszeniem ciąży i jak wszystkie proste kobiety, gdy leniwią się w łóżkach szpitalnych, świntuszyły sobie gadaniem bez miary. Dowiedziała się Galembkowa, że przed trzema miesiącami zmarła w tym samym szpitalu podczas operacji pewna dziewczyna, która włożyła sobie w intymne miejsce jakąś rzecz i wyjąć już nie potrafiła, a że wstydziła się komukolwiek przyznać do tego, długo znosiła bóle i cierpienia, aż wreszcie dostała straszliwego zapalenia i wysokiej gorączki. Operowano ją w szpitalu, ale zmarła pod nożami chirurgów. I po powrocie do domu opowiedziała o tym Galembkowa, a nie wiedzieć czemu ludzie zaraz sobie pomyśleli o młodej Marii Wątruch. Pomyśleli i gadać zaczęli, ku oburzeniu pisarza Lubińskiego, dla którego zmarła Maria była zarazem piękną Luizą.

      – Ludzie są strasznie podli – powiedział pisarz do doktora Niegłowicza. – Podli są, bo kłamią.

      – Tak – zgodził się z nim doktor Niegłowicz. I dodał: – A niektórzy są jeszcze bardziej podli, bo mówią prawdę.

      Ale tego pisarz Lubiński chyba nie słyszał, tak go pochłonęło wspomnienie dziewczyny z uśmiechem orzeźwiającym jak wietrzyk majowy.

      Jonasz Wątruch przyjął СКАЧАТЬ