Wszelkie Niezbędne Środki . Джек Марс
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wszelkie Niezbędne Środki - Джек Марс страница 17

СКАЧАТЬ po touchpadzie. Wyświetlił się komunikat z prośbą o podanie hasła. Wpisał wyrazy.

      Kahlil_Gibran

      Pojawił się pulpit. Na tapecie były przykryte śniegiem góry na tle żółtozielonych łąk.

      – Wygląda na to, że mamy już wszystko, co trzeba. Dzięki, Ali.

      Luke wyciągnął z kieszeni na udzie swoich cargo spodni zewnętrzny dysk twardy, który dostał od Swanna. Podłączył go do portu USB. Dysk zewnętrzny miał olbrzymią pojemność. Cała zawartość komputera dyplomaty powinna bez problemu się na nim zmieścić. Później będą się martwić o złamanie szyfrów.

      Zaczął kopiować pliki. Na ekranie wyświetlił się pusty poziomy pasek, który po chwili zaczął wypełniać się od lewej zielonym kolorem. Trzy procent, cztery procent, pięć procent. Pod paskiem szalała burza nazw plików, wyświetlających się i znikających w miarę jak kolejne pliki były kopiowane na docelowy dysk.

      Osiem procent. Dziewięć procent.

      Za drzwiami głównego pokoju dało się słyszeć nagłe poruszenie. Drzwi otworzyły się z hukiem. Policja! – ktoś krzyknął. – Rzuć broń! Na ziemię!

      Przemieszczali się przez apartament, wywracając wszystko i kąpiąc w drzwi. Brzmiało to, jakby było ich mnóstwo. Wpadną tu lada chwila.

      – Policja! Na ziemię! Na ziemię! Padnij!

      Luke zerknął na poziomy pasek. Wyglądał, jakby utknął na dwunastu procentach.

      Nassar gapił się na Luke'a. Miał zapuchnięte powieki i łzawił. Trzęsły mu się usta. Był czerwony na twarzy, ale jego prawie nagie ciało było zlane potem. Ani trochę nie wyglądał na mściwego czy triumfującego.

      Rozdział 13

      7:05 rano

      Baltimore, Maryland – południowa część tunelu Fort McHenry

      Eldrick Thomas obudził się ze snu.

      We śnie był w małej chatce wysoko w górach. Powietrze było czyste i zimne. Wiedział, że śni, ponieważ nigdy wcześniej nie był w takiej chatce. Wewnątrz, w kamiennym kominku, palił się ogień. Od ognia biło ciepło, więc trzymał dłonie nad płomieniami. Z pokoju obok dochodził głos jego babci. Śpiewała starą kościelną pieśń. Miała piękny głos.

      Otworzył oczy na światło dzienne.

      Wszystko go bolało. Dotknął swojej klatki piersiowej. Była lepka od krwi, ale postrzały go nie zabiły. Był chory na chorobę popromienną. Pamiętał o tym. Rozejrzał się dookoła. Leżał w błocie, otoczony przez gęste krzewy. Po jego lewej znajdowało się mnóstwo wody, rzeka albo jakaś przystań. Gdzieś niedaleko było słychać szum autostrady.

      Ezatullah go gonił. Tylko że to było… dawno temu. Już na pewno stąd poszedł.

      – No dalej, człowieku – wychrypiał. – Musisz się ruszyć.

      Byłoby łatwo po prostu tu zostać. Jednak jeśli tak zrobi, umrze. Nie chciał umrzeć. Już nie chciał być dżihadystą. Chciał po prostu żyć. Nawet jeśli miał spędzić resztę życia w więzieniu, nie byłoby źle. Więzienie było w porządku. Nie było tak złe, jak twierdzą ludzie.

      Spróbował wstać, ale nie czuł nóg. Kompletny brak czucia. Przekręcił się na brzuch. Ból przeszył jego ciało niczym impuls elektryczny. Oddalił się w ciemną głębię. Czas mijał. Po chwili wrócił. Nadal tu był.

      Zaczął się czołgać, chwytając rękoma za brud i błoto i w ten sposób się przesuwając. Podciągnął się na wzgórze. Na to samo wzgórze, z którego spadł zeszłej nocy. Na wzgórze, które prawdopodobnie uratowało mu życie. Płakał z bólu, ale się nie zatrzymywał. Miał gdzieś ból, chciał tylko wspiąć się na wzgórze.

      Minęło dużo czasu. Leżał twarzą w błocie. Krzewy były tutaj nieco mnie gęste. Rozejrzał się. Był teraz nad rzeką. Dziura w płocie była dokładnie naprzeciw niego. Poczołgał się w jej stronę.

      Zaklinował się w płocie, kiedy się przez niego przeciskał. Krzyknął z bólu.

      Niedaleko dwóch starych czarnych mężczyzn siedziało na białych wiadrach. Eldrick widział ich wyjątkowo wyraźnie. Jeszcze nigdy nie widział nikogo tak dokładnie. Mieli wędki, pudła wędkarskie i wielkie białe wiadro. Obok stała duża niebieska chłodziarka na kółkach. Były też białe papierowe torby i styropianowe tacki śniadaniowe z McDonalda. Za nimi stał stary zardzewiały Oldsmobile.

      Żyli w raju.

      „Boże, proszę, pozwól mi być nimi”.

      Kiedy krzyknął, mężczyźni podbiegli do niego.

      – Nie dotykajcie mnie! – krzyknął. – Jestem skażony.

      Rozdział 14

      7:09 rano

      Biały Dom – Waszyngton, DC

      Thomas Hayes, prezydent Stanów Zjednoczonych, stał w luźnych spodniach i koszuli sportowej przy kuchennym blacie w kuchni rodzinnej w Białym Domu. Zdejmował skórkę z banana i czekał, aż zaparzy się kawa. Kiedy był sam, wolał przyjść tu po cichu i zrobić sobie proste śniadanie. Nie nałożył jeszcze nawet krawata. Był na boso. I w otoczeniu ciemnych myśli.

      „Ci ludzie zjedzą mnie żywcem”

      Myśl była intruzem w jego głowie i w ostatnich dniach pojawiała się coraz częściej. Kiedyś był największym optymistą, jakiego znał. Od swoich pierwszych dni zawsze zbierał najwięcej pochwał i wszędzie czuł się jak u siebie. Najlepszy w klasie w liceum, kapitan drużyny wioślarskiej, przewodniczący samorządu studenckiego. Summa cum laude na Yale, summa cum laude na Stanford. stypendysta Fulbrighta. Prezydent Senatu stanu Pensylwania. Gubernator Pensylwanii.

      Zawsze wierzył, że potrafi znaleźć dobre rozwiązanie każdego problemu. Zawsze wierzył w siłę jego przywództwa. Co więcej, zawsze wierzył we wrodzoną dobroć ludzi. Te sprawy przestały być prawdą. Pięć lat w biurze pokonało cały jego optymizm.

      Mógł pracować do późna. Radził sobie z różnymi departamentami i bezkresną biurokracją. Do niedawna był na przyzwoitych warunkach w Pentagonie. Mógł żyć z Secret Service nieodstępującym go na krok przez 24 godziny na dobę i wtrącającym się w każdy aspekt jego życia.

      Radził sobie nawet z mediami i ich prostackimi atakami. Mógł żyć z tym, jak szydzili z jego „wychowania country club” oraz z tym że był „zamożnym liberałem”, który ponoć nie umiał nawiązać kontaktu ze zwykłymi ludźmi. Problemem nie były media.

      Problemem była Izba Reprezentantów. Byli niedojrzali. Kretyni. Sadyści. Banda wandali zdecydowanych zdemontować go i wyrzucić, kawałek po kawałku. Zupełnie jakby Dom był kongresem studentów gimnazjum, ale takim, w którym dzieci wybrały na przedstawicieli najgorszych młodocianych przestępców w szkole.

      Główny nurt Republikanów był hordą szalejących średniowiecznych barbarzyńców, СКАЧАТЬ