Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 111

Название: Noce i dnie Tom 1-4

Автор: Maria Dąbrowska

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-660-7613-6

isbn:

СКАЧАТЬ Barbary. Miała ona ją we wspomnieniu jako zadumaną poetyczną dziewczynkę. Tymczasem była to teraz wspaniała, wysoka panna o bujnej piersi, zwichrzonym czubie, długich nogach i burzliwie wesołym sposobie bycia. Pani Barbara bała się trochę takich dużych, junackich kobiet i prawie żałowała, że nie może młodszej Helci zatrzymać jako nauczycielki. Helcia była bardzo powabna i dobra, chociaż miało się wrażenie, że dobra jest raczej z lęku, żeby kogo na siebie nie rozgniewać, niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Już też po kilku dniach pani Barbara przekonała się, że ją pierwsze wrażenia omyliły. Helcia zmęczyła ją tym, że nie była w stanie powziąć o niczym stanowczego mniemania. O cokolwiek ją zapytano, odpowiedź zdawała się przerastać jej siły. Nie wiedziała, czy jej się podobało w Warszawie, czy się cieszy, że już nie chodzi na pensję, czy chce iść na spacer, czy nie chce. A ta niepewność zdawała się wynikać nie, jak to bywa niekiedy, z nadmiaru sprzecznych przeżyć, w których trudno uczynić wybór, ale jakby z niedostateczności uczuć, myśli i chęci, które gasły, nim zdołały zapłonąć. Helcia była jakby znużona już tym, że się zdobyła na przeżycie dzieciństwa.

      – Dziwne dziecko – rzekła o niej pani Barbara do Bogumiła. – Chodzi jak we śnie.

      – Nic jej nie będzie – lekceważył to sobie Bogumił. – Przyjdzie miłość, to ją obudzi.

      – Miłość? Obudzi? Do czego? Do wiecznego cierpienia?

      Spojrzał na nią bacznie i rzekł:

      – Sama w to, co mówisz, nie wierzysz. A zresztą lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje.

      Rozmowy z gośćmi przywiodły Niechcicom na pamięć dawne miejsca i czasy. Dowiedzieli się, że stary Krępski już nie żył.

      – Szlachetny to był człowiek, świeć mu Panie – rzekła pani Barbara. – Chociaż nigdy nie rozumiałam, jak on tam godził swoją pobożność z takim bogactwem, jakie mieli. Przecież Pismo święte mówi, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż bogacz do królestwa niebieskiego.

      – A cóż? Miał wszystko rozdać? – oburzył się Hipolit Niechcic. – Na religii właśnie cały porządek stoi.

      – Nie mówię, żeby miał zaraz wszystko rozdać – uspokajała go pani Barbara. – I to prawda, że nie był on z postępowania podobny do drugich bogaczy. Wierzył, że go Pan Bóg przeznaczył do kierowania majątkiem. Cóż, człowiek wszystko w siebie potrafi wmówić.

      Hipolit Niechcic inaczej to zrozumiał.

      – Tak – powiedział. – Oni ogromnie zadzierali nosa, ci Krępscy. Z nikim nie żyli, zdawało im się, że jest Pan Bóg, a zaraz po Panu Bogu – Krępscy. A przecież Niechcicowie nie są niczym gorszym, choć zbiednieli.

      – No, młodzi nie byli pyszni – rzekła pani Barbara, i zaczęto o młodych. Panny powychodziły za mąż, jedne do Warszawy, inne do majątków po różnych stronach kraju. Syn Tadeusz spłaca je, osiadłszy na Krępie z matką.

      – Nie ożenił się? – zapytała pani Barbara zmienionym głosem.

      – Nie.

      – A jakże on gospodaruje?

      – Podobno bardzo dobrze.

      – Widzi pan – zawołała pani Barbara i, oswoiwszy się z drażliwym przedmiotem rozmowy, rzekła jeszcze: – W gruncie rzeczy ten chłopiec był zawsze niezwykłym człowiekiem, tylko nikt z nas nie umiał go zrozumieć. Był nieśmiały i skryty, ale miał rację. Bo komu się miał dawać poznać?… Wszyscy byli przy nim, jak…

      Przerwała sobie i, napastowana przez koszmar z minionych lat, dodała:

      – A przy tym on się musi czuć bardzo nieszczęśliwy.

      I zagadując niespokojne myśli, spytała:

      – A jak on teraz wygląda? Czy zawsze taki śliczny?

      – Owszem, przystojny. Widziałem go niedawno w Borku na końskim jarmarku – odparł Hipolit zdziwiony gorącością tej mowy.

      Pani Barbarze biło serce. Była zła na Hipolita Niechcica za to, czego nie mógł w żaden sposób o młodym Krępskim ni wiedzieć, ni powiedzieć.

      Wprędce jednak zaprzątnęły ją wiadomości o Ładach. A właściwie o pani Zenobii, która, mimo że już przed dziesięciu laty była jakby na ostatnich nogach, przeżyła męża. Bogumił i Barbara wiedzieli o śmierci Łady, ale wiadomość o tym przyszła była w czasie ostatniej choroby babci Ostrzeńskiej i nie mieli głowy, aby się tym wówczas zaprzątać. Jan Łada zginął w wypadku, konie się z nim rozbiegły i wypadł z bryczki tak nieszczęśliwie, że dostał wewnętrznego krwotoku. Pani Ładzina po zlikwidowaniu posesji Borek Dworski zamieszkała w Warszawie, a oto teraz jeden z jej synów, starszy, Kazimierz[208], został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji za udział w jakiejś manifestacji politycznej.

      – Ten mały Kazio, dla którego szyłam ubranka, aresztowany? Wywieziony? – powtarzała pani Barbara wstrząśnięta. – Popędzony w kajdanach? Na katorgę?

      – Nie, to tylko takie policyjne zesłanie na pięć lat, gdzieś pod Ural. Mieszka tam sobie swobodnie, ale zawsze…

      – Na pięć lat?! A jak biedna Zenia to znosi?

      Tego już państwo z Turobina nie wiedzieli, gdyż słyszeli o tej sprawie od trzecich osób. Wiedzieli tylko, że mieszka dalej w Warszawie z młodszym synem i że w ogóle czuje się teraz prawie zdrowa.

      Pani Barbara cały wieczór przemęczyła się z powodu zesłania Kazimierza Łady.

      – Widzisz – mówiła do męża. – Kraj się znów budzi. Zaczynają się manifestacje, ludzi się wywozi na Sybir. Kazio Łada marznie tam w śniegach, a my kupujemy pianina.

      To znów los Ładów zdawał jej się prawdziwie godnym zazdrości.

      – Miałam tych dobrych Ładów za takich zaśniedziałych ludzi z głuchej prowincji – mówiła. – A tymczasem, patrz! Ich dzieci biorą udział w wielkich wypadkach. Takie dzieci – to rozumiem!

      Chciała się też czegoś dowiedzieć o samej manifestacji, za którą Kazio Łada został zesłany, ale Hipolit Niechcic jeszcze mniej mógł o niej powiedzieć niż o młodym Krępskim.

      Mimo to pani Barbara żyła nią przez dni kilka.

      – Zaczyna się jednak coś dziać – mówiła. – To chwała Bogu! Chwała Bogu! Dziwna rzecz, póki cicho, to się tak jakoś tu na odludziu nie czuje tego jarzma, co nas gniecie. Ale jak usłyszeć o jakimś ruchu, to się ono tak zaraz daje we znaki! Aż człowiekowi dziw, że może je znosić tak długo.

      I jak bywa z ludźmi, co nie czują się zadowoleni z powszedniego i osobistego życia, wzywała na pomoc dzieje, by jej dały uczuć radosną nicość własnego losu i wielkość sprawy, której ten los był cząstką.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен СКАЧАТЬ