Jeden miesiąc życia: utwory prozą. Bruner Ludwik
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jeden miesiąc życia: utwory prozą - Bruner Ludwik страница 6

Название: Jeden miesiąc życia: utwory prozą

Автор: Bruner Ludwik

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ lecz z tego co zaszło, byłbym prawie rad – nie jakąś radością określoną, zdecydowaną, jasną, ale tym niezwykłym nastrojem, wewnętrzną pogodą, która się tworzy w najskrytszych podwalinach duszy.

      To, do czegom się przed sobą przyznał, nazywa się zwykle nikczemnością, i z tego jestem dumny. Świadczy to, że uczucia moje są nieustraszone i potrafią jak bohater z baśni, wtargnąć na każdy szczyt – mimo larw, które zewsząd grożą.

      Dziś zadałem sobie pytanie, którego uniknąć dłużej nie mogę w żaden sposób. Może ja Zaleską kocham? Jeżeli kobieta, której obecność jest dla mnie niepotrzebną, twarz – obojętną, pieszczota – zbyteczną, może być jednocześnie kobietą kochaną; – ha, w takim razie ja Zaleską kocham. Zdaje mi się, że cierpię nie przez to, że ona kocha innego, lecz przez to, że mnie teraz kochaćby już nie mogła.

      Zabrano mi to, co do mnie należeć mogło. Utracić możność jestto więcej, niż utracić rzeczywistość. Nie módz istnieć jest gorzej, niż nie istnieć.

Dnia 6 stycznia.

      Nie przypuszczałem nawet, że tak lubię dawać kobietom prezenty. W ostatnich dniach byłem kilka razy u Zaleskiej, i nie mogłem iść tam ani razu, żeby nie przynieść jej chociażby kilku kwiatów. Dziś wydałem na to ostatniego franka i jestem z tego ogromnie kontent. Mówię sobie, że tylko głupiec nie rozumie, co to za rozkosz rujnować się dla kobiety. U Zaleskiej przesiadywałem krótko. Chociaż obecność moja im nie zawadza, zdaje mi się, że wypada możliwie się usuwać. Zresztą widok ciągłych pieszczot i uścisków drażni: czuję prędko ogień w skroniach i pot na ciele. Nie ja sam tylko tak na to reaguję. Mówił mi Poliński, że odczuwa zupełnie to samo: jestto przecież całkiem naturalne. Dziwię się, jak oni mogą to wytrzymać.

      Równie naturalne, jak ogień w skroniach, jest myśl, która mię poprostu opętała. Dlaczego ja tak nigdy nie kochałem? Dlaczego w mojem życiu nie zeszło się nigdy pytanie z odpowiedzią? Dlaczego odepchnięto mię, kiedym pożądał, dlaczego, kiedy pożądano mię, odczuwałem tylko wstręt lub pogardę? Dlaczego dla mnie miłość była zawsze zimną, zaciekłą, złą grą, której wygrana hańbi jak złodziejstwo?

      Patrząc na Władka, czuję, że nie mógłbym kochać tak szczerze, otwarcie, tak prosto – i tego zazdroszczę mu najwięcej. Bo czyż nie jest to wyrafinowanem okrucieństwem pysznić się przedemną tem szczęściem, które ostatecznie dostało mu się trafem… Tak, przyjemniej i łatwiej wygrać majątek, niż się go dorabiać.

      Ohydnie śmieszne w tem wszystkiem jest to, gdy Władkowi się zdaje, że sprawia mi największą przyjemność, odsłaniając przedemną swą miłość. W tych pieszczotach, których ani on, ani ona się nie żenuje, jest tyleż bezmyślnej, żywiołowej swobody, ile chęci pokazania, jak szczęśliwym być można… Wygląda to, jak wyzwanie, jak pogróżka: »Będziemy jeszcze szczęśliwsi«. Będziecie; wierzę wam.

      Postępowanie Turskiego jest nietylko okrutne, ale niemiłosiernie głupie, bo nie sądzę ani jednej chwili, aby naumyślnie chciał przykrość mi sprawić i dokuczyć. Doprawdy zgłupiał.

Dnia 7 stycznia.

      Zwiedzaliśmy dziś Luwr. Poszedłem najpierw z Zaleską sam, a Turski dopiero później po wykładzie z nami w muzeum się spotkał. Luwr nie zajmował mię wcale; nie lubię tych olbrzymich zbiorów, gdzie wszystko zbite jest bezładnie w jakąś pstrą mięszaninę, która przytłacza tylko i dławi. Nie doznaje się tam tego uczucia swobody, bezkresu marzenia, które przecież jest istotą rozkoszy, jaką dać może sztuka. Arcydzieła powinno by się chyba wystawiać w oddzielnych kaplicach.

      Zdaje mi się, że napisałem kłamstwo. Prawdą jest, że nie lubię muzeów; ale mimo to, zwiedzałem je nieraz i sztuka, którą widziałem, porywała mię i czarowała. Dziś nie zajmował mię Luwr, bo była Zaleska i wszystkie myśli moje są jakby opętane. Sprawia mi teraz okrutną przyjemność wszystko, co może tę dziewczynę przedemną poniżyć. W ten sposób biorę jakąś idealną choćby zemstę nad Turskim: znieważam w myśli jego bóstwo. Naumyślnie nie pokazywałem Zaleskiej arcydzieł i śledziłem, czy je odczuje i odnajdzie. Ona nie ma wcale zmysłu artystycznego; zatrzymywała się przed najmarniejszymi obrazami i wygłaszała takie śmiesznie naiwne zdania, że tylko ta otwarta szczerość była jedyną ozdobą tego, co mówiła. Wmawiam w siebie, że nie można się zakochać w kobiecie niewrażliwej na piękno: jestto gminność na cale życie.

      Potem przyszedł Turski; nie patrzyli więc już na obrazy, tylko na siebie. I wtedy byli szczęśliwi.

      Nie, ja stanowczo do szczęścia nie jestem zdatny. Szczęście to jest taka wyłączność, takie zaprzepaszczenie, że na to nie zdobyłbym się nigdy. Nie wiem, czy za dużo mam zmysłów, czy za wiele w duszy pożądań, ale jabym skorzystał z każdej szczeliny, aby się ze złotej klatki szczęścia choć na ból i cierpienie wydostać. Tam gdzie inni oddychają, ja zaraz się duszę. Było tak już przecież.

      Mogę się więc, tak jak teraz, pocieszać cudzem szczęściem. Tylko, że ta pociecha jest tak gorzka, iż jak dobry absynt, staje się nawet przyjemną. Tylko, tak jak absynt, pobudza łaknienie.

      Łaknienie za czem? Za miłością? Za miłością Zaleskiej? Nie kochałem i nie kocham nic w tej chwili. Za szczęściem? Nie potrafię go odczuć i zrozumieć. Za bogactwem? Nie wiem, na co bym go użyć miał. Łaknę życia; czem jest i gdzie jest – niewiem. Podobne łaknienie uczuwać musi chyba pisklę, gdy wychyla dziób, aby uderzyć i rozbić skorupę, która dzieli je od świata. Ale pisklę wiedzie instynkt, a mnie nie wiedzie nic. Chciałbym wysunąć żądze, jak szpony, i chwycić i zdruzgotać zaporę, co mi światło kradnie. Lecz nie wiem, gdzie iść, gdzie jest skorupa mej duszy.

Dnia 8 stycznia.

      Po wczorajszej wycieczce do Luwru Zaleska była trochę słaba i Władek mię prosił, abym ją odwiózł do Korzyckiego. Korzycki przyjmuje chorych o trzeciej, a o tej porze Turski ma zawsze zajęcie w uniwersytecie. Początkowo wymawiałem się wykładami; zdaje mi się, że chciałem Władkowi zrobić na złość. Potem jednak ustąpiłem i pojechałem z Zaleską do Korzyckiego, na drugi kraniec Paryża.

      Ta dziewczyna, gdy Władka przy niej nie ma, wydaje mi się zupełnie inną. Rozmawialiśmy cały czas spokojnie, po cichu, ufnie, jak rozmawiają starzy i dobrzy znajomi. Mimo całej życzliwości dla niej miałem chwilami dokładne wrażenie, że ta kobieta jest mi chyba obojętną, że nie pociąga mię do nie; nic nad to, czem każda kobieta pociągnąć może. Gdy nie mówiła o Turskim, co niestety zbyt rzadko się zdarzało, mogłem czasami zapomnieć o stosunku, jaki ją z nim łączy: tego mi tylko trzeba.

      Coraz więcej mi się zdaje, że w tej dziewczynie ponętną jest tylko jej miłość. To uczucie działa na nią, jak ów pierścień z bajki, który posiadaczowi zapewniał wszystkie piękności i skarby. Gdy się przymila do Władka, rzeczywiście jest prawie piękna i ma taki wyraz w oczach, że wtedy oddałbym wszystko za to, aby przestała go kochać. Chyba trudno mniej żądać w życiu. Nie żądam miłości, lecz tylko spokoju, bezczucia, jak dawniej. Dopóki widzę, że ona jest zakochana, coś mię nurtuje, łamie, dręczy, odbiera swobodę myśli. Ja nie chcę o tem myśleć. Byłem tylko zasnął!

Dnia 9 stycznia.

      Jest okropnem błagać kobietę o miłość, wić się u jej stóp, wołając: kocham, kocham; – i nie słyszeć nic, oprócz echa własnych słów, odbitych o próżnię, i odejść z myślą, że jest gdzieś marny, podły człowiek, dla którego kobieta ta tęskni i gardzi wszystkiem: miłością, bólem, rozpaczą —

      Ale gorzej jest, jeżeli СКАЧАТЬ