Jeden miesiąc życia: utwory prozą. Bruner Ludwik
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jeden miesiąc życia: utwory prozą - Bruner Ludwik страница 3

Название: Jeden miesiąc życia: utwory prozą

Автор: Bruner Ludwik

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ – w kupowaniu zapasów, i jako tragarz – w przynoszeniu ich do domu. Turski prosił mię, abym idąc tam wstąpił po niego, gdyż nie mając zegarka, mógłby się łatwo zasiedzieć i spóźnić. Z zachowania się Turskiego mogłem wnosić, iż zupełnie nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mię raził nasz dzisiejszy stosunek tak różny od dawnej przyjaźni. Rozdrażnienie moje tłomaczył sobie, jako kaprys wywołany kaszlem i katarem. I mnie dziś ten stosunek nasz mniej drażni, skoro rozstaliśmy się i widujemy się o tyle rzadziej. Ostatecznie, wszystko jedno.

      Popołudniu, wybraliśmy się, jak było umówione, po sprawunki. Pierwszy raz byłem u Zaleskiej w jej nowem mieszkaniu, już w naszej dzielnicy. Przyzwyczaiła się trochę do Paryża, do życia tutejszego i nowych nieco dla niej stosunków koleżeńskich. Do Wilii nie czyni się tu wielkich przygotowań i nie ma też w sklepach takiego niemiłosiernego tłoku, jak u nas: można więc było swobodnie rozmawiać. Jest to sympatyczna dziewczyna, zwłaszcza, że w niczem niepodobna do przeciętnego typu studentek. Au phisique– umie się ubrać i ma bardzo zręczne ruchy; au moral– nie ma w niej tego zacietrzewienia i cierpkości, słusznej może, ale tak niemiłej w uczących się kobietach. Chyba nie będzie długim gościem w Paryżu; jej za bardzo obojętne jest, co ma studyować, aby w ogóle miała na seryo coś robić. Zdaje mi się, że przyjechała tu, aby wydobyć się z domu i pozbyć dawnego otoczenia. Mogę się mylić zresztą, bo o tem rozmawialiśmy tylko urywanemi zdaniami.

      Sprawunków zakupiliśmy tyle – niepodobna było Zaleską wyrwać od Potina – że trzeba było wziąć doróżkę, aby odwieść wszystko do domu. Zaleska pojechała z Turskim, a ja zostałem, bo nie chciało mi się tak wcześnie wracać z bulwarów na lewy brzeg. Siadłem przy stoliku w kawiarni niedaleko Opery i przyglądałem się przez kilka godzin tym tłumom, które przesypywały się bezustanku z jednego końca bulwarów na drugi. Ten tłum nie rozdrażniał mię tak, jak zwykle, lecz dziwnie jakoś kołysał, wciągał w siebie i pochłaniał. Pamiętam, że podobnego wrażenia doznawałem niegdyś, leżąc nad brzegiem morza, gdy fala, jedna za drugą, bez ustanku, pchana wiatrem, którego wyczuć niepodobna było, biegła na piasek z pluskiem i tysiącem szemrzących strumyków nazad się cofała. I tu i tam nieskończoność ruchu, która pociąga i znicestwia. Wróciłem późno w nocy.

Dnia 23 grudnia.

      Zabawił mię dziś Poliński. Po obiedzie byłem z nim w kawiarni. W ogromnie ciężkich i zawiłych, jak zawsze, frazesach opowiadał mi – z tajemniczą miną – że mu się zdaje, jakoby Turski miał się do Zaleskiej, a i »ona na to, jak na lato«. Przestrzegał ich nawet żartobliwie słowami bajki:

      Ostrożnie dzieci, wy się źle bawicie,

      Dla was jest to igraszką, tu chodzi o życie.

      Pyszny materyał na wujaszka z tego Polińskiego!

      Poliński ogromnie lubi udawać człeka przemyślnego a znawcę dusz ludzkich – ale tu zdaje mi się, że się pomylił i puścił tylko głupią plotkę. Jak tam z panną, nic wiem: ani mię to obchodzi, ani ją znam dostatecznie, abym wiedział, jak się u niej słabość sercowa objawia, choć taki spacerek do Café-Riche kobiety zakochanej wcale nie zdradza. Ale Turskiego to Poliński znów wcale nie zna. On zawsze i wszędzie lubił się opiekować, patronować komuś, jeśli sądził, że jestto potrzebne. Lubi, żeby go poważano i słuchano jego słowa i rady. Dlaczego więc i tutaj nie ma się zaopiekować, zwłaszcza, gdy ta opieka ma przecież swoje smaczne strony. W tej posusze rodaczek Zaleska doprawdy jest najprzystojniejsza, a wydaje się miłą, bo bardzo jest wdzięczna każdemu, kto ją odwiedza.

      Na plotkarskiej psychologii Polińskiego zarobię dziesięć franków; zabawiliśmy się bowiem w miłosnego totalizatora: meta – pierścionek zaręczynowy na palcu, czas – Wielkanoc, stawka – dziesięć franków. Szkoda, że nie setka.

      Poliński ma też być na Wilii u Zaleskiej. Będzie więc nas czworo.

Dnia 24 grudnia.

      Nie miałem najmniejszej ochoty pójść do Zaleskiej, a kiedym został w domu, zły jestem na siebie i żałuję tego. Wola moja składa się zawsze jakby z dwóch połów, z których jedna jest zaprzeczeniem drugiej. Jaka połowa stanie na wierzchu i wysunie się jako czyn – jestto rzeczą przypadku, przelotnego wpływu, którego nieraz nawet sam nie dostrzegam. Zarówno w drobnostkach, jak i w najważniejszych sprawach – postanowienie jest dla mnie męczarnią, której nie znam równej.

      Jakbądź się stało, siedzę w domu sam, a jest już po dziesiątej, a więc za późno, żeby wyjść do Zaleskiej. Mogli zresztą przysłać po mnie, jeśli byli zaniepokojeni lub jeśli im zależało rzeczywiście na mojej obecności. Niechaj się bawią… W mieście wszystko pozamykane; nawet kawiarnie zaświętowały od dziewiątej. Zresztą codziennie mam dosyć wrzawy i gazet.

      Cisza, cisza… Wypełza z kątów, wylata ciężkiemi skrzydłami, potężnieje, nabrzmiewa, wznosi się jak fala i usta, oczy, głowę mi zatapia. Wszystkiemi szczelinami wchodzi do wnętrza mej istoty, rozlewa się w krwi i kościach, sączy się do serca, a dzwoni i huczy, jak muszla pusta, gdy do ucha ją przyłożyć. I nie lęka się ani szelestu kroków, gdy chodzę po pokoju, ani szmeru kartek książki, którą przerzucałem, ani dźwięku piosenki, którą próbowałem nucić – ale wchłania je w siebie, przetrawia i w ciszę taką samą, niezmąconą, przemienia… Rozpacz!

      Nie chciałem iść do Zaleskiej, bo ostatecznie, cóż mię z nią i tymi wszystkimi ludźmi wiąże; ale teraz dałbym nie wiem co, aby wyrwać się z tej ciszy, mówić i słyszeć głos ludzki.

      I to jest życie, młodość? Ta ohydna pustka, nicość? Chciałbym raz żyć, szaleć, płonąć, chociażby cierpieć przyszło i zginąć. Ale pragnę, a nie umiem tego – lub też dla mnie innych potrzeba rozkoszy, niż te, które wszystkich sycą. Mam może za twardą duszę, aby ją zwykłe rylce rysować i rzeźbić mogły. A może tylko nie umiem czuć, nie umiem żyć i radować się życiem – bo i to jest sztuka, którą wyssać lub której nauczyć się trzeba. Cała przeszłość moja prześlizgnęła się dotąd po mnie, jak fala po głazie, nie zostawiając w swym odwrocie nic, prócz piany i szumowin. Miałem może zadowolenia i radości, ale szczęścia, tego wielkiego słonecznego szczęścia nie widziałem nigdy. A wszystko inne jest surrogatem, blichtrem, fałszem, tylko szczęście jest pięknem i prawdą. A jednak… drżało mi niegdyś w rękach serce dziewczęce, niewymownie piękne i czyste – i porzuciłem je wprzód, zanim może zdołałem się przesycić. Marzyłem o sztuce, o poezyi – i napisałem kilkadziesiąt wierszy, gdy przecież życic, samo życie powinno być pięknem. Żyć każdą iskrą krwi, każdym błyskiem duszy – to tylko jest sztuką.

      Tymczasem jest cisza, cisza… Minęła już północ, a nie nadchodzi ani sen, ani znużenie, nic, prócz ciszy.

      ............

      ............

      Na niebie mojem chmury,

      Lecz z nich nie strzelą gromy, zwiastuny złotych burz.

      Ogrody moje kwitną,

      Lecz niema fiołków w nich, lilij białych, ani róż.

      Ponure moje oczy,

      Lecz suchej ich źrenicy nie zwilży srebrna łza.

      Zmęczone moje dłonie,

      Lecz ręka, co omdlewa, nie rwała paszczy lwa.

      Stęsknione moje serce,

      Lecz w piersi rozmarzonej ohydna żądza trwa.

      Pogodne moje czoło

      Lecz w czaszce rozpalonej bezsilna rozpacz łka.

      To СКАЧАТЬ