Księgi Jakubowe. Ольга Токарчук
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Ольга Токарчук страница 41

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Ольга Токарчук

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788308072097

isbn:

СКАЧАТЬ się najbardziej niespokojny i zmartwiony.

      Chaja recytuje: „Kimże są istoty, które gdy wstają, schodzą, a gdy schodzą, wspinają się; i dwie będące jedną, a jedna, która jest trzema”.

      Słuchający kiwają głowami, jakby tego się właśnie spodziewali i słowa Chai ich uspokoiły. Tylko Izrael nie wydaje się zadowolony z tej odpowiedzi, bo naprawdę nie wie, czy Jenta żyje, czy nie. Już zaczyna swoje pytanie:

      – Ale…

      Chaja, zawiązując pod brodą grubą wełnianą chustkę, bo zrobiło się zimno, odpowiada mu zniecierpliwiona:

      – Ludzie zawsze chcieliby, żeby było prosto. Tak albo tak. Białe albo czarne. To głupcy. Bo przecież świat zrobiony został z niezliczonych odcieni szarości. Możecie ją zabrać do domu – zwraca się do Izraela.

      Potem szybkim krokiem przechodzi przez podwórko i znika w przybudówce, gdzie leży Jenta.

      Po południu znowu przychodzi medyk Aszer Rubin i bada babkę dokładnie. Pyta, ile ma lat. Dużo, odpowiadają zgodnie. Rubin w końcu mówi, że zdarza się coś takiego, że to śpiączka i żeby jej broń Boże nie traktować jak zmarłą, lecz jak śpiącą. Ale z jego miny wynika, że sam nie bardzo wierzy w to, co mówi.

      – Prawdopodobnie sama umrze we śnie – dodaje jakby na pocieszenie.

      Po weselu, gdy goście się rozjeżdżają i drewniane koła ich wozów żłobią pod domem Szorów głębokie koleiny, Elisza Szor podchodzi do fury, na której ułożono Jentę. Kiedy nikt nie patrzy, mówi do niej cicho:

      – Nie bądź na mnie zła.

      Nie odpowie mu, to oczywiste. Podchodzi też Izrael, jej wnuk. Ma żal do Szora – mógłby babkę zatrzymać i pozwolić jej tu umrzeć. Kłócili się o to z Soblą, bo ona babki zostawić nie chciała. Sobla szepcze teraz do niej: „Babciu, babciu”. Ale nie ma odpowiedzi ani reakcji. Ręce Jenta ma zimne, rozcierali je, ale się nie rozgrzały. Oddycha jednak równo, choć powoli. Aszer Rubin mierzył jej tętno kilka razy i nie mógł uwierzyć, że jest tak powolne.

      Opowieść Pesełe o koźle podhajeckim i dziwnej trawie

      Elisza daje im dodatkową furę wyścieloną sianem. Cała rodzina z Korolówki zasiada teraz w dwóch wozach. Siąpi deszcz i derki, którymi przykryta jest stara, nasiąkają wodą, więc mężczyźni budują prowizoryczny daszek. Jenta wygląda tam jak prawdziwy trup, dlatego po drodze, gdy widzą ich ludzie, od razu odmawiają modlitwę, a goje żegnają się znakiem krzyża.

      Na postoju w Podhajcach jej prawnuczka Pesełe, córeczka Izraela, przypomina sobie, jak trzy tygodnie temu przystanęli tutaj na odpoczynek i babcia, jeszcze zdrowa i przytomna, opowiadała im historię o koźle podhajeckim. Teraz Pesełe, pochlipując, próbuje opowiedzieć ją tak samo jak babka. Słuchają jej w milczeniu i zdają sobie sprawę – co wyciska z ich oczu jeszcze więcej łez – że to było ostatnie, co Jenta opowiadała. Czy chciała im przez tę historię coś przekazać? Jakąś tajemnicę? Wtedy opowieść była zabawna – teraz wydaje im się dziwaczna i niezrozumiała.

      – Tu niedaleko, w Podhajcach, pod zamkiem żyje kozioł – mówi słabym głosem Pesełe. Kobiety uciszają się wzajemnie. – Teraz go nie zobaczycie, bo nie lubi on ludzi i żyje samotnie. Jest to bardzo uczony kozioł, mądre zwierzę, które wiele widziało rzeczy dobrych i strasznych. Ma trzysta lat.

      Wszyscy rozglądają się wokół mimowolnie, szukając wzrokiem kozła. Widzą tylko wyschłą, zbrązowiałą trawę, gęsie kupy i wielką bryłę ruin podhajeckiego zamku. Kozioł musi mieć z tym wszystkim coś wspólnego. Pesełe obciąga spódnicę na swoje podróżne skórzane buty z ostrym noskiem.

      – W takich ruinach rośnie dziwna trawa, boża trawa, bo nikt jej nie sieje i nikt nie kosi. Trawa zostawiona w spokoju też nabiera własnej mądrości. Więc tylko taką trawą żywi się ten kozioł, żadną inną. Jest nazirem, który ślubował nieobcinanie włosów i niedotykanie ciał zmarłych, i zna się na tej trawie. Nigdy nie przełknął innej, jak tylko tę spod zamku w Podhajcach, mądrą trawę. Dlatego i on stał się mądry, a jego rogi rosły i rosły. Nie były to jednak zwykłe rogi, takie jakie ma inne bydło. Te były miękkie, wiły się i skręcały. Mądry kozioł ukrywał swoje rogi. Za dnia nosił je skręcone tak, że wyglądały na całkiem zwyczajne. Jednak w nocy wychodził, o tam, na ten szeroki stopień zamku, na ten zawalony dziedziniec i stamtąd sięgał rogami do nieba. Wyciągał je wysoko, wysoko, stawał na tylnych nogach, żeby być jeszcze wyżej, i w końcu zahaczał czubki rogów o kraj młodego, rogatego jak i on księżyca i pytał: „Co tam słychać, księżycu? Czy nie nadszedł jeszcze czas na nadejście Mesjasza?”. Księżyc oglądał się wtedy na gwiazdy, a one zatrzymywały się na chwilę w swojej wędrówce. „Mesjasz już nadszedł, jest w Smyrnie, czyżbyś tego nie wiedział, mądry koźle?” „Wiem, miły księżycu. Chciałem się tylko upewnić”.

      Tak sobie rozmawiali przez całą noc, a rano, gdy wstało słońce, kozioł zwijał swoje rogi i dalej pasł się na mądrej trawie.

      Pesełe milknie, a jej matka i ciotki zaczynają pochlipywać.

      Ksiądz Chmielowski pisze

      do JWM Pani Drużbackiej

      w styczniu 1753 roku, z Firlejowa

      Wiele mi po wyjeździe Jejmości Dobrodziejki do głowy przychodzi pytań i całych zdań, których nie miałem okazji wypowiedzieć w czasie naszego spotkania, a ponieważ dałaś mi Pani pozwolenie na pisanie, to korzystam z niego, żeby się także wybronić od niektórych Pani Dobrodziejki zarzutów. A jako że pogoda w Firlejowie już całkiem zimowa, to tylko pilnuję pieca i nad papierami siedzę całe dnie, choć to oczy niemiłosiernie psuje, jako też dym.

      Pani się pytasz, czemu łacina? I optujesz, jak inne białogłowy, za tym, żeby się do polszczyzny w piśmie przyznawać więcej. Ja do polszczyzny nic nie mam, ale jak w niej mielibyśmy mówić, skoro nam słów nie starcza?

      Czy nie lepiej powiedzieć Rhetoryka niż Krasomówstwo? Albo Philosophia niżeli Miłość mądrości? Astronomia niż Gwiazdarska nauka? I czasu się zaoszczędzi, i języka nie łamie. W Muzyce też bez łaciny nie dasz rady, na przykład tony, klawisze, konsonancja, są to słowa z łacińskiego języka. I gdyby Polacy – jako teraz invaluit Usus[6] – łaciny poniechawszy, albo spolszczonych terminów, samą mówili i pisali Polszczyzną, musieliby się wrócić do zarzuconej i niezrozumianej Słowiańszczyzny owej w Pieśni Świętego Wojciecha znajdującej się:

      Już nam czas godzina grzechów się kajaci, Bogu chwałę daci.

      Ale cóż to znaczy? Jakie „kajaci”, jakie „daci”? Chciałaby Waćpani mówić Sypialnia zamiast Dormitarza? Nie wierzę! Jadalnia miasto Refektarza, Chałupka miasto Celle? Jakże to brzmi! Jak by to wyglądało, gdyby sekretarz napisał do swojego pryncypała: „Wypadło skazanie od Sądowego Stolca Lubelskiego”. Lepiej jest przecież: „Ferowany Dekret w Trybunale Lubelskim”. No i nie mam racji? Albo niech sobie Waćpani wystawi. Nie: „Miałem u konfessjonału wielu penitentów”, ale: „Miałem u spowiadania wielu pokutników”. Czy to nie śmieszne? „Zalecam się wielmożnego pana baczności, albo obzieraniu”, a nie: „Rekommenduję mię W. Pana respektowi”. Jakżeby to było? „Otworzył się widok nieszczęścia nieraz w Polszcze, na które wielu w Europie było patrzaczów”. Przecież СКАЧАТЬ