Księgi Jakubowe. Ольга Токарчук
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Ольга Токарчук страница 36

Название: Księgi Jakubowe

Автор: Ольга Токарчук

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788308072097

isbn:

СКАЧАТЬ dziwi to, co mówi jego mistrz. – Jak to „za co płacić”? – brakuje mu słów, tak bardzo to płacenie jest oczywiste.

      – Płacisz za to, żeś Żyd, żyjesz na łasce pańskiej, królewskiej. Płacisz podatki, ale gdy ci się niesprawiedliwość dzieje, ani pan, ani król chętnie się za tobą nie wstawi. Czy gdzieś jest napisane, że twoje życie kosztuje? Że cenę ma twój rok i miesiąc i każdy dzień da się przeliczyć na złoto? – mówi reb Mordke, spokojnie i starannie nabijając fajkę.

      Daje to Nachmanowi do myślenia jeszcze więcej niż teologiczne dysputy. Jak to się stało, że jedni płacą, a drudzy zbierają? Skąd to się wzięło, że jedni mają ogrom ziemi, której nawet objechać nie zdołają, a inni arendują od nich kawałek, za który płacą tak wiele, że im już na chleb nie starcza?

      – Bo mają od swoich ojców i matek – mówi bez przekonania, gdy nazajutrz wracają do tej rozmowy. I już czuje, dokąd zmierza argumentacja reb Mordkego.

      – A ojcowie skąd mieli? – pyta stary.

      – Od swoich ojców? – mówi Nachman, nie kończąc tego ułomnego zdania, bo już rozumie, jak działa ta cała myślowa budowla, więc sam ciągnie, jakby był swoim własnym rozmówcą. – Albo się przysłużyli królowi i dostali ziemie na własność. Albo te ziemie kupili i teraz oddają je potomkom…

      Na to w pół słowa wtrąca się zapalczywy jednooki Nussen:

      – Ale mnie się wydaje, że ziemi nie powinno się ani sprzedawać, ani kupować na własność. Tak samo jak wody i powietrza. I ogniem też nie pohandlujesz. To są rzeczy dane nam od Boga, nie każdemu z osobna, ale wspólne. Jak niebo i słońce. Czy słońce jest czyjeś, czy gwiazdy do kogoś należą?

      – No nie, bo nie dają pożytku. To co niesie korzyść człowiekowi, musi być czyjąś własnością… – próbuje Nachman.

      – A jakże to słońce pożytku nie niesie! – wykrzykuje Jeruchim. – Gdyby tylko umiały go dosięgnąć ręce chciwych, zaraz by je na kawałki pocięły, w skarbcu pochowały i w odpowiednim czasie sprzedawały innym.

      – A jeszcze ziemię dzieli się jak martwe ciało zwierzęcia, zawłaszcza, pilnuje i strzeże – mruczy do siebie reb Mordke, ale coraz bardziej zajmuje go palenie fajki i wiadomo, że zaraz odpłynie w swoje łagodne ekstazy, gdzie „podatek” jest słowem niezrozumiałym.

      Temat podatków w opowieści Nachmana bardzo porusza rohatyńskich słuchaczy i Nachman musi zamilknąć, zaczynają bowiem rozmawiać między sobą.

      Ostrzegają się wzajemnie, żeby na przykład nie wdawać się w interesy z „tamtymi” Żydami, bo do niczego dobrego to nie prowadzi. Głośna jest sprawa rabina Izaaka Babada z Brodów, który sprzeniewierzył gminne pieniądze. I jak tu płacić podatki? Są zbyt wysokie i od wszystkiego, tak że przestaje mieć sens robienie czegokolwiek. Lepiej by było położyć się i spać od rana do wieczora, patrzeć, jak chmury płyną po niebie, i słuchać mowy ptaków. Kupcy chrześcijańscy takich kłopotów nie mają, ich podatki są ludzkie; i Ormianie mają o niebo lepiej, bo chrześcijanie. Dlatego Polacy i Rusini uważają Ormian za swoich, chociaż według zgromadzonych w domu Szorów to nieprawda. Umysł Ormianina jest nieprzenikniony i pokrętny. Taki to i Żyda przekabaci. Wszyscy idą im na rękę, bo potrafią się przypodobać, choć w istocie są chytrzy i śliscy jak węże. A gminy żydowskie muszą coraz więcej trybutów wnosić, tak że już synod się zadłużył, bo płacił pogłówne i za tych Żydów, którzy sami za siebie płacić nie mogli. Rządzą więc najbogatsi, ci, co mają pieniądze, a potem ich synowie i wnukowie. Córki wydają za mąż w rodzinie i w ten sposób kapitał trzyma się kupy.

      A czy można podatków nie płacić? Wymknąć się z tej maszynerii? Bo jak chcesz być uczciwy i szanować porządek, to zaraz cię ten porządek zawiedzie. Czy w Kamieńcu nie uchwalono, żeby Żydów wyrzucić z miasta w ciągu jednego dnia? I nie bliżej niż sześć mil od miasta mogą się teraz osiedlać. I co z czymś takim zrobić?

      – Dom był świeżo malowany – mówi żona Jeruchima, który handluje wódką – a przy nim piękny ogródek.

      Kobieta zaczyna płakać, najbardziej o utraconą pietruszkę i główki kapusty, bo zapowiadały się dobrze. Pietruszka grubości kciuka silnego mężczyzny. Kapusta zwarta wielkości główki niemowlęcia. Nawet tego nie pozwolili jej zabrać. Tajemniczy rezultat przynosi porównanie do główki niemowlęcia – inne kobiety też zaczynają szlochać, więc nalewają sobie odrobinę wódki, dzięki której, pochlipując jeszcze, uspokajają się, po czym wracają do swoich prac, do cerowania i skubania gęsiego pierza; ich ręce nie powinny być bezczynne.

      O tym, jak Nachman pojawia się Nachmanowi,

      czyli nasiono ciemności i pestka światła

      Nachman wzdycha, czym ucisza poruszony tłumek. Teraz będzie najważniejsze – wszyscy to czują. Zastygają w bezruchu, jak przed objawieniem.

      Drobne interesy Nachmana i reb Mordkego nie idą w Smyrnie dobrze. Za dużo czasu zabierają im sprawy z Bogiem; inwestowanie tego czasu w stawianie pytań, w myślenie – to same koszta. A że każda odpowiedź wywołuje nowe pytania, interes kuleje, bo koszta nieustannie się zwiększają. W rachunkach zawsze jest niedobór i więcej po stronie „winien” niż po stronie „ma”. O tak, gdyby pytaniami można było handlować, obaj z reb Mordkem zbiliby majątek.

      Czasami młodzi wysyłają Nachmana, żeby kogoś p r z e d y s p u t o w a ł. Jest w tym najlepszy, każdemu da radę. Wielu skorych do dyskusji Żydów i Greków zachęca zresztą młodych adeptów i namawiają Nachmana do wejścia z nimi w spór. To rodzaj ulicznego pojedynku – przeciwnicy siadają naprzeciwko siebie, wokół zbiera się grupka gapiów. Inspirator rzuca temat, właściwie wszystko jedno jaki, chodzi bowiem o takie przedstawienie argumentów, żeby ten drugi musiał się wobec nich ugiąć, to znaczy, by nie potrafił ich zbić. Przegrany w tych zawodach płaci albo stawia jedzenie i wino. Staje się to okazją do kolejnej dysputy i tak to się toczy. Nachman zawsze wygrywa, przez co nie chodzą głodni spać.

      – Pewnego popołudnia, gdy Nussen i inni szukali dla mnie kogoś do dysputy, ja zostałem na ulicy, bo wolałem patrzeć na ostrzycieli noży, sprzedawców owoców, wyciskaczy soku z granatów, ulicznych muzyków i kłębiący się wszędzie tłum. Kucnąłem przy osłach, w cieniu, bo żar był wielki. W pewnym momencie spostrzegłem, że z tego tłumu wychodzi jakiś człowiek i kieruje się ku drzwiom domu, gdzie mieszkał Jakub. Trwało chwilę, kilka uderzeń serca, zanim zrozumiałem, kogo widzę, choć prawie od razu wydał mi się jakoś znajomy. Patrzyłem na niego z dołu, z tych moich kucek, jak szedł ku Jakubowym drzwiom ubrany w barchanową kapotę, taką, jaką sam miałem jeszcze z Podola. Widziałem jego profil, marny zarost na policzkach, upstrzoną piegami skórę i rude włosy… Nagle odwrócił się do mnie i wtedy go poznałem. To byłem ja sam! – Nachman na chwilę zawiesza głos tylko po to, żeby usłyszeć zdumione okrzyki pełne niedowierzania:

      – Jak to?! Co to znaczy?!

      – To niedobry znak.

      – To był znak śmierci, Nachmanie.

      Nie zważając na te trwożliwe uwagi, ciągnie:

      – Było gorąco, powietrze od żaru zdawało się pełne noży. Zrobiło mi się słabo, a moje serce jakby zawisło na cieniutkiej nitce. Chciałem wstać, ale nie miałem władzy w nogach. СКАЧАТЬ