Название: KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?
Автор: Guillaume Musso
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Любовно-фантастические романы
isbn: 978-83-8215-254-8
isbn:
Są takie dni…
*
Helikopter Colibri leciał nad normandzkimi wioskami.
Maszyna miała przestronną kabinę zapewniającą wysoki komfort lotu i doskonałą widoczność. Poza tym aerodynamiczny rotor w ogonie powodował, że była bardzo cicha.
Archibald włączył automatycznego pilota i napił się whisky. Zamknął oczy, żeby całkowicie się odprężyć. Nie było to zbyt rozsądne, ale w jego życiu niewiele było rozsądku, więc…
Po godzinie lotu znalazł się nad Mont Saint Michel, potem nad Saint Malo. Kiedy minął zatokę Saint Brieuc, zachwyciły go pejzaże północy, Finistère, gdzie było pełno piaszczystych plaż, zatoczek, małych przystani, a potem na wysokości Roscoff zauważył wyspę Batz. Sygnał GPS-u uświadomił mu, że znajduje się niecałe trzy minuty od celu podróży. Wyłączył automatycznego pilota, podszedł do lądowania od zachodu i osiadł na zalesionym terenie jednego z piękniejszych domów na wyspie. Zbudowany na skale wychodził na zatoczkę, w której znajdował się długi ponton z dwoma obręczami do cumowania i garaż z pochylnią.
Archibald zatrzymał się na bretońskiej ziemi tylko na kilka minut, żeby nabrać paliwa. Odetchnął orzeźwiającym powietrzem pełnym jodu i poleciał w stronę Szkocji.
*
Wykończony Martin wlókł się bulwarem Raspail. Noc była długa, pełna emocji i zakończona porażką. Myślał, że jest świetnym policjantem, ale okazało się, że wcale nie. McLean zadrwił sobie z niego, a on dał się podejść jak żółtodziób. Wyobraził sobie, że może zlekceważyć strukturę policyjną, że jest sprytniejszy niż jego koledzy, a przede wszystkim zlekceważył przeciwnika. Stary Archibald okazał się nie tylko superinteligentny, ale i wyjątkowo odważny. Widać było, że drwił z ryzyka i że blefował jak pokerzysta. Martin musiał się poddać: zuchwałość i inteligencja przeciwnika były godne najwyższego podziwu.
Młody policjant przeszedł przez plac Concorde i po chwili dotarł do hotelu Lutetia. W secesyjnej fasadzie budynku stojącego przy bulwarze Saint-Germain-des-Prés odbijał się świt. Na jaskrawoczerwonym chodniku w holu portier z facetem od parkowania samochodów czekali na dwóch bogatych klientów, gadając przy ostatnim modelu lamborghini i niemieckiej berlince z przydymionymi szybami. Widok tego luksusu uświadomił Martinowi, jak skromne jest jego urzędnicze życie i to, że nie może sobie pozwolić na zmianę samochodu ani że nie umie uchwycić szansy na sukces, gdy takowa się objawia.
Skrzyżowanie ulicy Vavin z bulwarem Montparnasse. Balzac, uwieczniony przez Rodina, majestatyczny w swoim szlafroku wyglądał jak duch. Martin zastanawiał się nad swoją zawodową przyszłością, gdyż kompromitacja z Archibaldem nie zadziała na jego korzyść. Nie straci stanowiska, ale nadchodzące pół roku może być trudne. Loiseaux mianuje go doradcą w Ministerstwie Kultury i tym samym wykluczy z akcji w terenie.
Czternasta dzielnica, nowoczesny budynek fundacji Cartiera. Przez przezroczystą szklaną fasadę widać było ogród, w którym na oczach przechodniów setki rodzajów krzewów i drzew kwitło, jedne po drugich, w miarę zmian pór roku. Ale tego ranka Martin nie był w nastroju do podziwiania przyrody. Nie przestawał myśleć o Archibaldzie. Analizował jego najdrobniejsze gesty, głos, starając się odkryć głęboko ukrytą prawdę, a choćby znaleźć punkt zaczepienia. Wspominał pewność siebie, jaka emanowała z niego, z jego spojrzenia, zastanawiał się, w jaki sposób Archibald umiał przewidzieć jego zachowanie. Nie tak go sobie wyobrażał. Przez trzy minuty, które trwało ich spotkanie, więcej się o nim dowiedział niż przez prawie cztery lata śledztwa. Teraz już wie, ile ma lat i jak wygląda. Zdobył również pewność, że wszystkie jego kradzieże mają ukryty sens. Celem Archibalda na pewno nie było zdobycie pieniędzy. Musiało zależeć mu na czymś innym, nieznanym, zdecydowanie osobistym.
Na placu Denfert Rochereau zaczynał się ruch. Obok pawilonu stojącego po lewej stronie kilku japońskich turystów już stało w kolejce, żeby zwiedzić katakumby i przeżyć dreszcz strachu, spacerując po podziemnych korytarzach, gdzie przechowywane były miliony szkieletów, dawnych „lokatorów” Cmentarza Niewiniątek.
Martin zdusił ziewnięcie. Miał ochotę napić się kawy, zapalić papierosa i wziąć porządny prysznic. Po kąpieli w Sekwanie czuł się zakatarzony i brudny.
Na avenue Reille poczuł się pewniej na widok znajomych konturów rezerwuaru Montsouris, największego zbiornika wody pitnej miasta ukrytego za wzgórkiem porośniętym trawą. Były to tereny zielone, z których emanowała prawie sielska atmosfera, ale w rzeczywistości pilnowało tego miejsca mnóstwo kamer: woda, którą tu zbierano, pochodziła z rzek przepływających na południowym wschodzie Paryża, a zbiornik zaopatrywał większość dzielnic stolicy.
Dochodząc do skweru Montsouris, Martin zmusił się, żeby przestać obsesyjnie myśleć o Archibaldzie. Stopniowo opanowały go myśli o Karine, dawnej koleżance z pracy. Nie dał tego po sobie poznać, kiedy ją ujrzał, ale to spotkanie go poruszyło. Wspomnienie jej uśmiechu i wesołego spojrzenia było jednocześnie bolesne i uspokajające jak samotność, w której żył od dzieciństwa. Samotność… Ukrywał się w niej, a tymczasem ona go niszczyła.
*
Helikopter przelatywał nad północną częścią Morza Irlandzkiego i zbliżał się do regionu Highlands w północnej Szkocji. Colibri, niesiony przez południowo-zachodni wiatr, przeleciał prawie siedemset kilometrów i kończyło mu się paliwo. Archibald zauważył ogromny trzypiętrowy jacht z flagą Kajmanów.
Couach 5000, bo tak się ten bardzo praktyczny statek nazywał, mógł przepłynąć Atlantyk w ciągu dziesięciu dni z prędkością trzydziestu węzłów. Archibald uważał go za swoje sanktuarium. Była to forteca o nowoczesnych, awangardowych liniach, zbudowana, aby móc pływać przy każdej pogodzie po najodleglejszych zakątkach oceanów. Morski samochód terenowy, gotów na spotkanie z burzą i niebezpieczeństwem.
Archibald delikatnie wylądował na górnym pokładzie, na szerokiej platformie przebudowanej na lądowisko, zabrał torbę z kokpitu i zeskoczył na pokład. Wiał wiatr, ale na horyzoncie nie było ani jednej chmurki. Pokład tonął w oślepiającym słońcu. Czterej członkowie załogi, byli żołnierze marynarki wojennej, którzy nie znali jego prawdziwego nazwiska, przywitali szefa. Archibald zamienił z nimi kilka słów i wszedł po trapie na główny pokład.
– Witaj, Effie.
– Witaj, Archie.
Elegancka panna Euphenia Wallace z włosami spiętymi w koczek na karku przypominała tradycyjną angielską guwernantkę. Od ponad dziesięciu lat ta lekarka, dawniej agentka wywiadu, pracowała dla McLeana. Była jego ochroniarzem i zaufaną, i jako jedyna wiedziała, czym on się naprawdę zajmuje. Wyglądała staromodnie, ale strzelała jak snajper, zdobyła czerwony pas w taekwondo i porównać ją można było raczej do zawodowego bodyguarda niż do Mary Poppins.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
СКАЧАТЬ