KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE? - Guillaume Musso страница 14

Название: KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?

Автор: Guillaume Musso

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Любовно-фантастические романы

Серия:

isbn: 978-83-8215-254-8

isbn:

СКАЧАТЬ motorówka policji minęła Wyspę Świętego Ludwika i zbliżała się do przystani Saint Bernard. Martin się uśmiechnął.

      – Czy mówi ci coś nazwisko Archibald McLean?

      – Ten włamywacz? Oczywiście.

      – Miałem go na muszce! – rzucił Martin z hamowaną wściekłością.

      – To on wrzucił cię do wody?

      – Można tak to nazwać.

      – To dziwne, bo…

      Karine zawiesiła głos.

      – Bo co?

      – Facet, który zadzwonił i zawiadomił nas o twoim skoku do wody, tak się właśnie przedstawił: Archibald.

      *

      Czysty, pozbawiony zbędnych ozdób kształt astona martina przecinał noc z dużą prędkością. Archibald za kierownicą rozkoszował się luksusem cennego drewna i dywaników z czystej wełny. Obok niego na siedzeniu pasażera, obitym spatynowaną skórą, leżała torba w kolorach Royal Air Force, którą zachował z czasów swojej służby wojskowej.

      Przed chwilą na Pont Neuf w starciu z tym młodym policjantem poczuł adrenalinę. Była to jakaś nieoczekiwana emocja, której źródeł nie rozumiał. Ten młody człowiek, sprawiający wrażenie zuchwałego, poruszył czułą strunę w jego duszy. Zapamiętał zwłaszcza spojrzenie policjanta. Był to smutny wzrok samotnika, którego życie jeszcze niczego się nauczyło.

      Zagłębiony w myślach Archibald dotarł do autostrady A6 – drogi prowadzącej na południe, do kraju słońca. Nacisnął na gaz, sześć cylindrów zawarczało, uwalniając energię dwustu osiemdziesięciu koni. Archibald lubił szybką jazdę, wtedy czuł, że żyje.

      *

      Karine i Martin wyskoczyli razem na brzeg przystani Saint Bernard.

      – Musisz mnie zawieźć do muzeum Orsay – odezwał się Martin.

      – Najpierw się przebierz, jesteś cały przemoczony. Poproś Capellę, da ci coś na zmianę, a ja przyprowadzę samochód.

      Martin poszedł za porucznikiem w kierunku budynku ciągnącego się wzdłuż nabrzeża. Kiedy stamtąd wyszedł, poczuł się dziwnie w uniformie z lat osiemdziesiątych, który dostał od znajomego policjanta. Jaskrawoniebieska koszulka polo, granatowe spodnie z poliestru, wiatrówka w rozmiarze XXL – wszystko to przypominało bardziej przebranie aniżeli mundur do akcji.

      Podjechał do niego pick-up marki Land-Rover wyposażony w grube zderzaki i wyciągarkę.

      – Wsiadaj!

      Karine otworzyła drzwi po stronie pasażera.

      – Szykownie się prezentujesz!

      – Zlituj się, błagam!

      Terenówka ruszyła z piskiem opon.

      Płynnie dojechali pod muzeum, ale do budynku nie było dostępu. Plac Henry de Montherlant wypełniony był po brzegi policyjnymi renaultami scenic i peugeotami 307 oraz wozami transmisyjnymi reporterów.

      – No, popisz się! – zażartowała Karine, zatrzymując się przy podjeździe.

      Martin kiwnął głową w podzięce za podwiezienie. Gdy wysiadał, Karine zatrzymała go.

      – Wciąż nosisz ten zegarek! – Wskazała brodą na posrebrzanego speedmastera, którego podarowała mu pięć lat wcześniej.

      – A ty ten pierścionek! – odpowiedział.

      Prawa dłoń młodej kobiety przebiegła delikatnie po kierownicy i trzy połączone ze sobą obrączki Trinity, złoto różowe, białe i żółte, błysnęły w pierwszych blaskach słońca.

      Obdarowali się niegdyś po królewsku, biorąc pod uwagę głodowe pensje policjantów, którymi dysponowali. W owym czasie prezenty te pochłonęły wszystkie premie i jeszcze więcej. Ale nie żałowali swego gestu.

      Przez kilka sekund obydwojgu wydało się, że może ich romans nie jest skończony. Przypadek znów ich połączył w dziwnych okolicznościach. Być może to był znak. A może nie…

      Potem wrażenie to znikło. Martin pchnął drzwi samochodu i wyszedł z obrazem pod pachą. Zanim przeszedł przez ulicę, ostatni raz popatrzył na land-rovera. Karine spuściła szybę i rzuciła do niego z uśmiechem:

      – Pilnuj swego zgrabnego tyłeczka, Martin, i naucz się pływać. Nie zawsze będę w pobliżu, żeby cię wyłowić!

      *

      – Banda frajerów, oto kim jesteście!

      Martin zbliżał się do sali van Gogha, kiedy usłyszał terkotliwy głos pani minister spraw wewnętrznych. Stanął na progu pomieszczenia, w którym przejmującą ciszę przerywały co chwila inwektywy spływające z jej ust.

      – Banda nierobów, kretynów…

      Martin zauważył znajomą sylwetkę swojego szefa, porucznika Loiseaux, jak również skrzywioną twarz dyrektora biura śledczego, którego widywał, kiedy pracował na quai des Orfèvres. Z ich prawej strony stał Charles Rivière, dyrektor generalny muzeum Orsay.

      – …banda nieużytecznych leni!

      Trzej mężczyźni mieli niewyraźne miny i żaden z nich nie śmiał się odezwać i przerwać pani minister potoku wyzwisk. Aby znaleźć się na swoich stanowiskach, musieli nauczyć się sztuki podlizywania i znosić obelgi bez drgnięcia powiek.

      – Ruszcie się wreszcie! Proszę natychmiast odnaleźć ten cholerny…

      – Ten cholerny obraz jest tutaj! – rozległ się głos Martina, który ruszył w kierunku pani minister.

      Oczy wszystkich obróciły się ku niemu, podczas gdy stał pośrodku pomieszczenia, trzymając płótno na wysokości głowy, tak jak przedtem Archibald na moście.

      Minister, zaskoczona, popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi.

      – Kim pan jest? – spytała wreszcie.

      – Kapitan Martin Beaumont z CBWPZ.

      Charles Rivière rzucił się ku niemu, żeby wyrwać mu z rąk obraz.

      Martin postanowił być szczery. Zaczął opowiadać, jak to rozpoznał sposób działania McLeana, co zachęciło go do zaczajenia się przed budynkiem muzeum, żeby złapać złodzieja na gorącym uczynku. Młody policjant nie był naiwny i nie oczekiwał pochwał. Nie udało mu się przecież zatrzymać Archibalda, ale po raz pierwszy pokrzyżował mu szyki.

      Kiedy skończył relacjonować wydarzenia ostatniej nocy, zapadła cisza. Minister popatrzyła na Loiseaux, który zaczął krzyczeć, aby odzyskać rezon.

      – Gdyby pan zawiadomił nas na czas, Beaumont, moglibyśmy schwytać McLeana! Ale nie, pan wolał pracować sam. Zawsze pan pogardzał kolegami!

      – Gdyby СКАЧАТЬ