Название: Dziewczyna z Dzielnicy Cudów
Автор: Aneta Jadowska
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
Серия: Nikita
isbn: 9788379246229
isbn:
Nowe miejsca, nowi znajomi, mocno przerywany stosunek ze szkołą, żadnych trwalszych więzi, dopóki nie skończyłam osiemnastu lat i matka nie straciła nadziei, że moje hipermoce lada moment objawią się same z siebie. Wysłała mnie na szkolenie do Trójprzymierza w nadziei, że wykrzeszą ze mnie magię, która przecież musiała gdzieś być zakodowana w moim DNA, skoro miałam takich rodziców.
Lata w Trójprzymierzu były najwspanialszymi w moim życiu. Najbardziej stabilnymi, spędzonymi wśród ludzi, z którymi naprawdę mogłam się zaprzyjaźnić. Wiele się nauczyłam. Nie dość jednak, by zadowolić Matkę.
Nigdy mi nie wybaczyła, że ją zawiodłam, bo nie jestem kluczem do potęgi i dominacji nad światem czy choć do zaśmiania się w twarz Ernstowi. Tak, dostrzegałam ironię w tym, że przez większość życia marzyłam, że jakaś magia nagle się we mnie obudzi i moja matka będzie ze mnie dumna, a gdy w końcu ta magia się obudziła, nie wspomniałam jej o tym słowem, zbyt świadoma tego, co by ze mną zrobiła. Gdzieś między marzeniami małej dziewczynki a gehenną w kryjówce ojca zrozumiałam pewne sprawy. I złamałoby mi to serce, gdyby Matka nie tresowała mnie od dziecka tak, bym nie miała serca, miękkiego podbrzusza podatnego na ciosy. Moje życie z magią na pokładzie zmieniło się bardzo, ale zupełnie nie tak, jak miałam na to kiedyś nadzieję. Potrząsnęłam głową. Naprawdę nie powinnam o tym myśleć. Byłam głodna i zmęczona. Nie potrzebowałam depresyjnych rozważań, by jeszcze mocniej zachwiać moją kontrolę.
Zjechałam z ulicy na szeroki, brukowany podjazd otaczający coś, co dawniej było świątynią. Nie miałam pojęcia, jakich bogów tu czczono, bo wszystkie wizerunki zostały zniszczone, na długo zanim znalazłam to miejsce. Tylko kolorowe witraże ze skrzydlatymi sylwetkami aniołopodobnych stworzeń ze zwierzęcymi głowami na męskich torsach stanowiły jakąś wskazówkę. Wciąż wibrowały magią ochronną, która nie pozwoliła wandalom stłuc szyb nawet wtedy, gdy roztrzaskiwali ołtarze. W latach pięćdziesiątych było wiele agresji wymierzanej w stare kulty, starych bogów. I jako że nie osłonili oni swoich wyznawców przed tym, co uczyniło świat miejscem nieprzyjaznym i brutalnym, wierni nie kwapili się, by okazywać im pokorę. Większość świątyń w granicznych dzielnicach – tych najbardziej zniszczonych na skutek uderzenia magii – została zrujnowana. Ludzie i magia równie nieprzyjaźnie odnieśli się do miejsc kultu. W tych, w których magia i wiara były dość silne, by nasączyć kamienie swoją esencją, dochodziło do sprzężeń, potężnych burz magicznych, niczym tornada zostawiających za sobą zgliszcza. Czasami kamienne mury wytrzymywały i zachowywała się skorupa, z zewnątrz wyglądająca jak solidny budynek, ale ogołocona w środku i grożąca zawaleniem.
Istniały też takie miejsca jak moja ulubiona nora – świątynia, która przetrwała nie dlatego, że wiara ludzi była potężna, ale ponieważ pozostało jej niewiele, więc burza nie napotkała wielkiego oporu. Większość szkód w budynku powstała za sprawą człowieka, a zatem kogoś, kim nie powinnam się przesadnie przejmować.
Masywna bryła z ciemnych otoczaków połączonych grubymi warstwami zaprawy przypominała stodołę, tyle że zamiast wrót dość wysokich, by wjechał naładowany sianem wóz, ścianę czołową zajmował ogromny witraż. Robił spore wrażenie – światło dogasającego dnia przenikało kolorowe szkło, ożywiało aniołopodnobne stworzenia i nasycało życiem coś na kształt pierwotnej Amazonii. Między liśćmi egzotycznych drzew rozkwitały różowe, czerwone i żółte orchidee, lilie, róże. To właśnie ten witraż mnie przekonał. Wiedziałam, że chcę ten budynek, niezależnie od tego, kogo będę musiała wykopać, przekupić, przekonać. Okazało się, że nikt sobie nie rościł do niego prawa, bo miejsce to było nawiedzone. Duchy mi nie przeszkadzały. Ja nie próbowałam z nimi walczyć, one zaakceptowały to, że tu pomieszkiwałam, więc żyło nam się całkiem dobrze.
Ledwie zatrzasnęły się za mną drzwi, a zza balustrady chóru wychynęły Luiza i Ula.
– Hasło! – krzyknęła Urszula, srogo marszcząc brwi.
Kiedy się wprowadziłam, nie była dość wyraźna, bym widziała jej brwi. Może bardziej korzystała z mojej obecności, niż chciała mi się przyznać.
– Fontanna Wiecznej Młodości – odpowiedziałam.
Za każdym razem, gdy wychodziłam, zmuszały mnie do zapamiętania hasła. Nie lekceważyłam tego od czasu, gdy zapomniałam, jak brzmiało, i odmówiły mi dostępu do nory. Tak po prostu. Posiadały wystarczający poziom energii telekinetycznej, by ich groźby nie pozostały bez pokrycia. Dla mnie i tak były dość miłe. Raz, prowadzona na muszce przez kolesia, który chciał się wzbogacić na nagrodzie, która wówczas została wyznaczona za moją głowę, wykorzystałam gorliwość Luizy i Uli. Nieboraczek ze spluwą nie znał hasła. Nie przetrwał dziesięciu minut z wkurzonymi duchami nad głową. Jeśli się zastanowić, to właśnie wtedy obie nabrały wyrazu – mogły tupać i wyraźniej widziałam ich rysy twarzy. Z poltergeistów awansowały na coś silniejszego. Kolejna rzecz, o której nie rozmawiałam.
Nie sprzątałam tego miejsca. Połamane i nadpalone ławki wciąż zalegały w dwóch niezdarnych stosach, pokruszone szkło z rozbitych żyrandoli zgrzytało pod stopami, kurz i błoto oblepiały wszystko warstwą równomierną niczym fluid na twarzy. Zależało mi, by utrzymać pozory porzuconego, niebezpiecznego i niewartego ryzyka budynku. To nie między tymi rupieciami spędzałam czas, jeśli zatrzymywałam się tu na chwilę czy dwie. Pod balkonem chóru, ledwie widoczne na tle ciemnej boazerii, na której wciąż widniały dekoracyjne wzory namalowane złotą farbą, znajdowały się drzwi do podziemi. Nie miały klamki, trzeba było wiedzieć, którą listwę nacisnąć i gdzie podważyć nożem. Wąskie, kręte schody były śliskie, jak to wilgotny kamień, i ciemne – nikt nie pomyślał, by zamontować tu oświetlenie. Widziałam w ciemności wystarczająco dobrze, by nie zawracać sobie głowy remontem. Minęłam obszerne pomieszczenie pełniące funkcję katakumb, gdzie w wykutych aż pod sufit małych komorach w ścianie, przywodzących mi na myśl ciasne piętrowe prycze na łodzi podwodnej, wciąż leżały szkielety dawno zapomnianych mnichów, darczyńców i pobożnych obywateli. Za kratownicą dekorowaną różami i półksiężycami mieścił się wąski korytarzyk wiodący wprost do mojego apartamentu.
Cóż, przynajmniej rozmiar pozwalał nazwać go apartamentem, bo raczej nie standard. Ponad sto metrów kwadratowych komnaty o niskim stropie i murach ociekających wilgocią. Urządziłam się tu całkiem dobrze: miałam łóżko, kuchenkę gazową, skrzynie z ubraniami i bronią, zapasy pożywienia na kilka tygodni, sprzęt do ćwiczeń i spokój, bo ktokolwiek by po mnie przyszedł, musiałby wpierw ominąć Urszulę i Luizę.
Przygotowałam sobie termos zielonej herbaty i podgrzałam konserwę. Byłam wytrącona z równowagi i rozproszona wystarczająco, by nie poczuć nawet smaku wieprzowiny w pomidorach, co właściwie uznałam za dobrą rzecz. Wyciągnęłam wydruki od Karmy, by spokojnie zaplanować sobie dzisiejszą akcję, ale moje myśli wciąż uciekały do spotkania z Matką, do Robina i rozważań, do czego to wszystko prowadziło. Czułam to nieznośne napięcie, które zwykłam kojarzyć z intuicją. Coś wisiało w powietrzu.
Miałam dwie godziny do rozpoczęcia zadania. W sam raz, by się trochę spocić. Przebrałam się i sięgnęłam po ciężarki, próbując choć przez chwilę nie zastanawiać się, co tym razem knuje Matka. Gdzieś między pięćdziesiątym powtórzeniem ćwiczenia na tricepsy a pierwszą dziesiątką pompek doszłam do wniosku, że przez ostatnie dwa tygodnie była dla mnie podejrzanie miła. Nie przesadnie, bo to nie leżało w jej charakterze, СКАЧАТЬ