Hłasko. Radosław Młynarczyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hłasko - Radosław Młynarczyk страница 2

Название: Hłasko

Автор: Radosław Młynarczyk

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия: Biografie

isbn: 9788381911245

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Przyszedł na świat przed 1939 rokiem na lumpenproletariackim Marymoncie, wśród krzywych piaszczystych uliczek pozbawionych latarni, w jednym z walących się parterowych domków. Była to dzielnica rzucona poza obszar metropolii, wciśnięta między Wisłę i Las Bielański; wspomnienie po dawnym majątku królewskim, po którym ostała się jedynie nazwa. Prezentowała mniej znane oblicze dwudziestolecia międzywojennego, to z dalszych stron gazet. Na Marymoncie nie było prądu ani bieżącej wody, kanalizację doprowadzono tuż przed wybuchem wojny.

      Podobnie jak na uboczu leżała sama dzielnica, tak na marginesie życia dryfowali jej mieszkańcy – w znakomitej większości pracownicy okolicznych zakładów i warsztatów, niewolnicy bezwzględnych fabrykantów i ciułających każdy grosz ubogich prywaciarzy. Nic zatem dziwnego, że Marymont był, obok Powiśla i Czerniakowa, ostoją przedwojennego komunizmu.

      Wśród takiej biedy i nieszczęść urodził się Mareczek, od dziecka wpisany w wersy pieśni Stanisława Grzesiuka: „Syn ulicy, przeklęty apasz, zbój, / który od najmłodszych lat, / postrach siał, rabował, kradł”. Ale jakie miał wyjście, skoro pieniędzy nie było, a wokół sami pijacy czy przestępcy. Tak więc powiła matka syna, z ojca robotnika i alkoholika, który parę lat później zaginął w wojennej zawierusze. Albo i nie było ojca – cóż to za różnica? Faktem jest, że Marek nie miał łatwo i od maleńkości wiedział, czym jest prawdziwe życie. Dzieciństwo spędzone zatem na ulicy, przegłodzone i ze wszech miar patologiczne. A potem wiadomo – wojna.

      Nastały lata pięćdziesiąte, okres rozkwitu Polski Ludowej i triumfu ludzi pracy. Stolica wstawała z kolan, proletariusze wspólnym wysiłkiem budowali dom za domem i kładli drogę za drogą. Świat był radosny i kolorowy, szczególnie na początku maja. Co prawda z zaspokojeniem przyziemnych potrzeb – mieszkania, jedzenia, ubrania… – bywało różnie, ale ważne, że razem, że do przodu, że rewolucja. Do odbudowy Warszawy potrzebne były materiały budowlane, a najłatwiej zdobywało się gruz, którego nadmiar zalegał w całym kraju. I tak stolicę podnosiło z ruin każde polskie miasto i miasteczko, a nawet wsie. Pomiędzy placami budowy nieustannie krążyły ciężarówki. Na takich właśnie wozach jeździł nastoletni już Marek.

      Ten blondyn o twarzy zarazem dziecka i zawadiaki przemierzał kraj wzdłuż i wszerz swoim wielkim, zakurzonym, wydającym potworny huk dżemsem, trąbiąc donośnie na zawalidrogi albo młode dziewczęta. Nosił wiecznie ubrudzony smarem drelich, a w kąciku ust trzymał nieodłącznego papierosa. Z pewnością nieraz gołymi rękami naprawiał na środku szosy przedziurawiony tłumik czy chłodnicę – bez niczyjej pomocy, bo twarda szkoła młodości nie pozwalała mu o nic prosić. A gdy wracał z trasy do domu albo podczas przerw w kursach – pisał. Ciosał zdania szorstkie, proste i szczere, prawdziwie robociarskie, zostawiając tłuste czarne ślady po oleju w zeszytach (a gdy zarobił na maszynę do pisania, także na maszynopisach), które wyciągał zza równie poplamionego kombinezonu i podrzucał redaktorom. Tak wykluła się pierwsza powieść – „o szoferach”, jak to ujął Bohdan Czeszko, dziś niemal zupełnie zapomniany autor zekranizowanego przez Wajdę Pokolenia. Na początku lat pięćdziesiątych Czeszko stał się prawdziwą gwiazdą świata literackiego i autorytetem młodzieży, a jego powieść była niezwykle popularna. To on, wraz z Igorem Newerlym, twórcą jeszcze poczytniejszej Pamiątki z Celulozy, odkrył talent młodego Marka i rozpowiadał o nim po całej Warszawie. Ta pierwsza powieść, Sonata marymoncka, została napisana w trzy dni, na desce do prasowania rozstawionej w kuchni należącego do matki młodzieńca maluteńkiego mieszkania – tym ciaśniejszego, że żył w nim także znienawidzony ojczym Marka, pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości i uznania dla twórczych zapędów pasierba.

      Warunki do rozwoju nie najlepsze, trzeba było zatem jak najszybciej wydobyć chłopca z żoliborskiej kamienicy przy Mickiewicza. Najpierw dostał stypendium na przerobienie chropowatej powieści na opowiadanie, potem wypłatę za debiut wydawniczy, czyli Bazę Sokołowską, i kolejne stypendium, by trochę odpoczął, a przy okazji zwiedził kraj, otrzaskał się z terenem, wreszcie bez góry materiałów budowlanych albo części samochodowych na pace. Podczas tych wojaży z obiecującego pisarza wyszedł proletariacki Marymont i trochę narozrabiał na Mazurach. Niby nic wielkiego – burda po pijanemu z miejscowymi – ale już się znalazł na celowniku władzy, co oznaczało napiętnowanie mianem chuligana. No ale Mareczek był bardzo urodziwy i budził zainteresowanie wielu wysoko postawionych literatów, więc sprawa rozeszła się po kościach, a on dalej tworzył i łobuzował.

      Wkrótce cała Warszawa mówiła o cudownym talencie z Marymontu, bohaterskim szoferze, który mimo wszystkich przeciwności znajduje czas, by poświęcić się pisaniu, mniej lub bardziej w służbie socjalistycznej ojczyzny. Na ogół raczej mniej, ponieważ to, co publikował w gazetach, dalekie było od zadekretowanego optymizmu, coraz bliższe natomiast kontestacji polskiej rzeczywistości. Zaczął dobrze: Baza Sokołowska opowiadała o współzawodnictwie pracy, kolektywnym wyciąganiu z bumelanctwa – ale im pewniej się czuł w nowej roli społecznej, tym bardziej stronił od socrealistycznych tematów i tym większe zdradzał skłonności egzystencjalno-pesymistyczne. Organizację partyjną, przodowników i socjalistyczne moralitety zastąpiły w opowiadaniach relacje damsko-męskie i bolesna diagnoza współczesnej Polski, w której robotnika wcale nie obchodzą wyrobione procenty i normy, lecz wódka i piękna dziewczyna. Taka postawa daleka była od odgórnie zalecanych standardów, niemniej różni znawcy literatury i koledzy po piórze Marka chwalili i utwierdzali w przekonaniu, że to, co robi, jest dobre, a jeśli jest dobre, to trzeba to robić nadal. Hłasko zachłysnął się powodzeniem i znikał z rodzinnego domu coraz częściej, nocując czy wręcz pomieszkując to u Wilhelma Macha, to u Jerzego Andrzejewskiego, to znowu u Henryka Berezy. Adorowały go również kobiety, z czego Marek skrzętnie korzystał, choć jego najsłynniejsze miłosne historie są tragiczne. Miał tę słabość, że zakochiwał się w partnerkach starszych od siebie i ze skomplikowaną sytuacją życiową, z mężem czy dziećmi. Marek obdarzał je gorącym uczuciem, natychmiast deklarując gotowość do małżeństwa. Tajemnicza Wanda z Wrocławia, słynna w stolicy łamaczka męskich serc Hanka Golde, służąca Andrzejewskich, której Marek podobno nie tylko zawrócił w głowie, ale też zmajstrował dziecko – to tylko przykłady romansów, w jakie uwikłany był młody gniewny.

      Podsumowując zatem: alkohol, rozróby i związki z osobami obojga płci – a to wszystko dotyczy chłopca, który na razie opublikował zaledwie kilka opowiadań. W latach 1954–1956 stał się prawdziwą gwiazdą, brylował w warszawskich knajpach i salonach. Nie zapomniał jednak o swoim największym marzeniu: awansie społecznym poprzez twórczość. Mimo wszystkich awantur i dość hulaszczego trybu życia ciągle pracował nad warsztatem. Owocem tego bardzo intensywnego okresu artystycznego był tom Pierwszy krok w chmurach, który przyczynił się do ogromnej popularności Marka. Jeśli wcześniej znał go światek literacki, to teraz usłyszał o nim każdy. W czasopismach pojawiały się listy od czytelników: robotników, gospodyń domowych, lekarzy i inżynierów. Tę książkę czytały tłumy, pierwszy nakład rozszedł się na pniu, a o młodym pisarzu mówiło się na ulicach i w tramwajach, restauracjach i barach, na prywatkach i wystawnych rautach, w mieszkaniach i ministerstwach. Jak to zwykle bywa, autora utożsamiano z dziełem, co przełożyło się na równomierny wzrost liczby wyznawców i krytyków samego Hłaski.

      Ponieważ nie bardzo chciał korzystać z wytycznych podsuwanych przez władze i marksistowskich krytyków, zyskał opinię buntownika występującego przeciw głównym nurtom literackim. Tak mogłaby wyglądać wymarzona promocja, lecz w Polsce lat pięćdziesiątych wyróżnianie się z tłumu nie było dobrze widziane. Liczył się lud pracujący miast i wsi – ważny to mógł być górnik czy murarz, a nie jakiś „blady krętek”, o którym pisał Andrzej Bursa: „jeden z detali / ogromnej sumy / identycznych detali / detal właściwie zbędny / o wiele bardziej zbędny / od cyfry pod którą jest zapisany”. Niezwykłość СКАЧАТЬ