Usterka na skraju galaktyki. Etgar Keret
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Usterka na skraju galaktyki - Etgar Keret страница 4

Название: Usterka na skraju galaktyki

Автор: Etgar Keret

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788308071939

isbn:

СКАЧАТЬ na wiele opcji. To jakby powiedzieć: „Mam na ciebie ochotę”. A jeśli nie jest zainteresowana i powie „nie”, to już graniczy z nieprzyjemnością. Dlatego pomyślałem, że zaprosić ją na jointa będzie lepiej. W najgorszym razie powie „nie palę”, a ja jakby nigdy nic rzucę jakiś żarcik o ćpunach, zamówię kolejne małe espresso i wszystko będzie toczyło się dalej.

      Dlatego dzwonię do Awriego. Awri był może jedynym ostro palącym z mojego rocznika w ogólniaku. Ostatni raz rozmawiałem z nim ponad dwa lata temu. Dzwoniąc, obracam w głowie small talk, coś, o czym bym mógł z nim porozmawiać, zanim zapytam o trawę. Ale Awri, kiedy pytam, jak się miewa, od razu odpowiada:

      – Posucha. Granice z Libanem zamknięte z powodu Syrii, z Egiptem przez ten cały bałagan i Al-Kaidę. Nie ma co palić, człowieku. Łażę po ścianach.

      Pytam, co poza tym, a on odpowiada, choć obaj wiemy, że mnie to mało zajmuje. Mówi, że jego dziewczyna jest w ciąży i że obydwoje chcą tego dziecka, ale jej matka, która jest wdową, naciska, żeby się pobrali w rabinacie, bo uważa, że to jest to, czego ojciec by sobie życzył, gdyby żył. I weź poradź sobie z takim argumentem. Co możesz zrobić? Łopatą ojca na wierzch wykopać i zapytać? A przez cały czas, kiedy on gada, ja próbuję go uspokajać, mówiąc, że to nie taki duży kłopot. Bo dla mnie, czy Awri weźmie ślub w rabinacie, czy nie, to doprawdy nie jest duży kłopot. Jak zdecyduje, że chce wyjechać z kraju lub zmienić płeć, też lekko to przyjmę. Ale zioło dla Szikmy, to owszem, to akurat dla mnie ważne. Więc mu rzucam:

      – Facet, a co z jakimś ziołem? Nie dla ćpuna, dla takiej jednej, zupełnie wyjątkowej, przed którą chciałbym błysnąć.

      – Posucha – powtarza Awri – przysięgam, sam lecę na skunach, jak jakiś narkoman.

      – Nie mogę zaproponować jej skuna – mówię – to nie będzie dobrze wyglądało.

      – Wiem – mamrocze po drugiej stronie linii – wiem, ale nie ma.

      Dwa dni później Awri dzwoni do mnie z rana i oznajmia, że może coś ma, ale to skomplikowane. Mówię mu, że może być i drogo. Dla mnie to sprawa jednorazowa i potrzebuję góra gram.

      – Nie powiedziałem „drogo” – złości się Awri. – Powiedziałem skomplikowane. Spotkaj się ze mną za czterdzieści minut na Karlibach 46, to ci wytłumaczę.

      Nie pasuje mi teraz „skomplikowane”. Z tego co pamiętam z ogólniaka, to Awriego „skomplikowane” jest naprawdę skomplikowane. Wszystko co chcę, to zioło dla ładnej dziewczyny, którą czasem udaje mi się rozśmieszyć. Nie mam teraz głowy do poważnych przestępców, czy kto by to tam nie był, co mieszka na Karlibach. Już ton Awriego w telefonie wystarcza, żeby mnie wpędzić w napięcie, a też to, że dwa razy powiedział „skomplikowane”. Kiedy docieram pod adres, Awri już tam jest. Jeszcze ma na głowie półkask ze skutera.

      – Ten człowiek – mówi, sapiąc lekko na schodach – ten, do którego teraz idziemy, jest adwokatem. Moja kumpela sprząta u niego raz na tydzień, ale nie za pieniądze, za grass lekarski. Jest chory na raka czegoś, nie wiem czego, i dostaje każdego miesiąca czterdzieści gram na receptę, co z trudem wypala. Poprosiłem ją, żeby zapytała, czy nie zechciałby odpalić trochę z tego, co ma, a on powiedział, że można o tym porozmawiać, ale żebyśmy przyszli we dwóch. Nie wiem dlaczego. No to zadzwoniłem do ciebie.

      – Awri – mówię – prosiłem o zioło, nie wejdę teraz z tobą w biznes narkotykowy z adwokatem, którego wcześniej w życiu nie spotkałeś.

      – To nie biznes – protestuje Awri. – To tylko człowiek, który prosił, żebyśmy przyszli do niego do domu pogadać. Powie coś, co nam nie pasuje, z miejsca mówimy mu żegnaj i spadamy. Zresztą i tak biznesu dziś nie będzie, nie mam przy sobie ani szekla. Maks to się dowiemy, że jakieś drzwi się otworzyły.

      Nadal się waham. Nie żebym myślał, że będzie niebezpiecznie. Boję się, że będzie nieprzyjemnie. Nie potrafię radzić sobie z czymś nieprzyjemnym. Z siedzeniem u kogoś, kogo nie znam, w mieszkaniu, którego nie znam, i że będzie taka ciężka atmosfera. Źle się z tym czuję.

      – No – mówi Awri – tylko wejdź. A po dwóch minutach udasz, że dostałeś esemesa i musisz iść. Nie świruj, on prosił, żebyśmy przyszli we dwóch, więc chodź ze mną, żebym nie wyszedł na durnia, i za minutę spadasz.

      Dalej mi się to nie widzi, ale po tym, co mówi Awri, jakoś mi już ciężko powiedzieć nie, bo nie chcę z kolei wyjść na świra.

      Adwokat nazywa się Korman, a przynajmniej tak jest napisane na drzwiach, i jest akurat w porządku. Serwuje nam colę i wrzuca do każdej szklanki lód i cytrynę, jakbyśmy byli w jakimś hotelowym lobby. Jego mieszkanie też jest w porządku: jasne i z dobrym zapachem.

      – Słuchajcie – mówi – za godzinę mam rozprawę w okręgowym. Pozew cywilny przeciwko takiemu jednemu, co potrącił dziesięcioletnią dziewczynkę i uciekł. Odsiedział zaledwie rok, a ja teraz reprezentuję rodziców, którzy skarżą go o dwa miliony. Ten kierowca to Arab, ale z bogatej rodziny.

      – Wow – Awri mówi do niego, jakby w ogóle miał pojęcie, o czym właściwie ten Korman nam opowiada. – Ale my w ogóle w innej sprawie, jesteśmy przyjaciółmi Tiny. Przyszliśmy w sprawie tego grassu.

      – To ta sama sprawa – niecierpliwi się Korman. – Jeśli pozwoli mi pan skończyć, to pan zrozumie. Na rozprawę przyjdzie mnóstwo osób z rodziny sprawcy, żeby go wspierać. Ze strony zmarłej dziewczynki nie będzie nikogo poza rodzicami. A i oni będą tam siedzieć spokojnie ze spuszczonymi głowami i nie powiedzą ani słowa.

      Awri milczy i potakująco kiwa głową; nadal nie rozumie, ale nie chce denerwować Kormana.

      – Chciałbym, żebyście z tym tu pana przyjacielem przyszli na rozprawę, jakbyście byli rodziną tej dziewczynki, i zrobili trochę zamieszania. Hałasu. Krzyczeli do pozwanego, że jest mordercą. Popłaczcie, powyzywajcie trochę, ale nic rasistowskiego. Tylko „łajdak” i tym podobne. Krótko mówiąc – żeby was zauważono. Żeby na sali zauważono, że są w tym kraju ludzie, którzy myślą, że zbyt tanio się z tego wywinął. To wam zabrzmi głupio, ale takie rzeczy mają duży wpływ na sędziów. Otrząsają ich trochę z naftaliny suchego prawa, pozwalają im otrzeć się o prawdziwy świat.

      – Ale ten grass… – próbuje Awri.

      – Właśnie do tego zmierzam – przerywa mu Korman. – Stracicie dla mnie te pół godziny rozprawy, a ja każdemu z was przyniosę dziesięć gramów. Jeśli będziecie wystarczająco głośno krzyczeć, nawet piętnaście. Co wy na to?

      – Ja potrzebuję tylko gram – mówię. – Może mi pan sprzeda i tyle, a potem razem z Awrim…

      – Sprzedać? – śmieje się Korman. – Za pieniądze? Co ja jestem, diler? Wszystko, co mogę, to dać przyjacielowi tu czy tam jakąś torebeczkę w prezencie.

      – To proszę mi dać w prezencie tylko ten gram – błagam.

      – A co powiedziałem przed chwilą? – Korman uśmiecha się krzywo. – Że dam, tylko proszę mi przedtem udowodnić, że naprawdę jest pan przyjacielem.

      Nie zgodziłbym się, gdyby nie Awri, który cały czas mi powtarzał, że to nasza szansa i nie jest tak, że będziemy robić coś nielegalnego czy niebezpiecznego. СКАЧАТЬ