Название: Nie śpij, tu są węże!
Автор: Daniel L. Everett
Издательство: PDW
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 9788378865025
isbn:
Śmiał się z mojej ignorancji. Śmiał się również, ponieważ poziom pierwotniaków powodujących malarię w krwi Shannon i Keren był najwyższy, jaki kiedykolwiek widział w całym swoim życiu, a z malarią walczył każdego dnia swojej pracy jako lekarz. Pomyślałem sobie, że bez wątpienia wynikało to z tego, że byłem taki głupi i nie rozpocząłem leczenia malarii od razu w wiosce. Lekarz dał Keren i Shannon pokój i zaczął podłączać im kroplówki z chlorochiną. Krissy, Caleb i ja rozbiliśmy obóz w ich pokoju. Keren obudziła się następnego ranka i słabo poprosiła mnie o trochę wody, najwyraźniej jej stan nieco się poprawiał. Stan Shannon też wydawał się trochę lepszy, bo zapytała, czy mogę znaleźć dla niej colę. Następnie Keren powiedziała, że chciałaby coś, co powstrzyma jej włosy od spadania na twarz. Jej włosy w tym czasie miały długość do pasa, a ja nie zadbałem o wzięcie czegokolwiek z naszego wiejskiego domu, żeby je związać. Wyszedłem do recepcji, gdzie pracowały dwie zakonnice, ponieważ szpital istniał wspólnym wysiłkiem lokalnej diecezji katolickiej i rządu. Zapytałem jedną z zakonnic, czy posiada coś do związania włosów dla Keren.
„Olha, gente” – krzyknęła do wszystkich w pobliżu recepcji – „esse gringo acha que somos uma loja aqui. Ele quer algo para o cabelo da mulher dele” (Ludzie, ten gringo myśli, że jest w sklepie. Chce czegoś do układania włosów swojej żony).
Ponieważ nie pochodziłem ze środowisk religijnych, nie wiedziałem o nienawiści niektórych katolików wobec protestantów i odwrotnie. Ta reakcja mnie zraniła, do tego byłem zmęczony i zdezorientowany. Wiem, że bieda może wzbudzać niechęć do ludzi, którzy nie są biedni. Wydałem się tej zakonnicy bogaty. Wszyscy też pewnie zakładali, że skoro jestem Amerykaninem, to muszę być także rasistą. Znałem te frazesy społeczne z książek, ale sam nigdy nie doświadczyłem ich na własnej skórze. Nigdy nie zdarzyło mi się być ofiarą uprzedzeń tak bardzo, jak byłem nią teraz i nadal będę od czasu do czasu w ciągu następnych dziesięcioleci. W Humaitá nie miałem z kim porozmawiać. O ironio, chociaż wszyscy myśleli, że jestem bogaty, prawie skończyły się nam pieniądze. Kris, Caleb i ja nie mieliśmy miejsca do spania, ponieważ nie było dla nas łóżek w szpitalu. Spaliśmy więc trochę, siedząc przy łóżkach Keren i Shannon. Kiedy się obudziłem, wiedziałem, że musimy dostać się do Pôrto Velho.
Dowiedziałem się, że o 11:00 ma być autobus do Pôrto Velho. Postanowiłem zabrać Kris i Caleba do stolicy stanu, a następnie z samego rana wrócić po Keren i Shannon. Nie ulegało wątpliwości, że Keren i Shannon trzeba było przetransportować autobusem. Keren ledwie mogła poruszać się z bólem malarycznym, podobnie rzecz miała się z Shannon. W szpitalu je karmiono, otrzymywały także dożylnie płyny i leki na malarię. Powiedziałem Keren i Shannon, że wyjeżdżamy i że wrócimy następnego dnia rano.
„Nie odchodź, tato” – szlochała Shannon. „Boję się zostać tutaj bez ciebie”.
Keren przyznała, że najlepiej będzie zabrać wszystkich do Pôrto Velho, gdyż to znacznie większe miasto. Stamtąd moglibyśmy nawet wrócić do Stanów Zjednoczonych, gdyby zaszła taka potrzeba, ponieważ znajdowało się tam lotnisko. Oboje wiedzieliśmy, że stąd nawet nie jesteśmy w stanie zadzwonić po pomoc, gdyż w misyjnej siedzibie brakowało telefonu. W 1979 roku praktycznie nie dało się wejść w posiadanie telefonu w Brazylii. Domowy telefon stacjonarny w mieście mógł kosztować ponad 10 000 dolarów. Nie dało się więc skontaktować z misjonarzami w centrum SIL, dwadzieścia jeden kilometrów od miasta.
Wyszedłem ze szpitala i ruszyłem ulicą, by znaleźć dworzec autobusowy. Bez cienia zapewnianego przez dżunglę Humaitá smażyło się w tropikalnym słońcu. Droga była zakurzona i przygnębiająca, przypominało to polanę na brzegu Madeiry. Odkryłem, że „dworzec” był domem przy głównej ulicy, z ladą w pokoju, do którego wchodziło się od frontu. W tym samym pokoju również siedziała rodzina oglądająca telewizję. Kupiłem trzy bilety do Pôrto Velho za większość pozostałych pieniędzy. Wróciłem do szpitala po Krisa i Caleba, pożegnaliśmy się z dziewczynami i ruszyliśmy w drogę.
Było mi ciężko, gdyż w ciągu ostatniego tygodnia przespałem jakieś piętnaście godzin. Byłem wyczerpany emocjonalnie i fizycznie; nie myślałem jasno. Kristene, Caleb i ja wsiedliśmy do starego zardzewiałego autobusu, kursującego między Humaitá i Pôrto Velho. Usiedliśmy najwygodniej, jak się dało, gdyż czekała nas pięciogodzinna podróż. Znalazłem wystarczającą ilość gotówki, aby kupić nam trochę wody i przekąsek na pierwszym przystanku. Kiedy dotarliśmy do Pôrto Velho, była już prawie 16.00. Przywołałem taksówkę i wsiedliśmy do środka, by pokonać ostatni odcinek naszej wyprawy. Taksówkarz, jak wszyscy inni, gapił się na nas – trzech brudnych białych ludzi z amerykańskimi wojskowymi torbami podróżnymi na bagaż. Zapytałem, czy zabierze nas do kolonii amerykańskiej, jako że związek misyjny SIL był tam znany.
Jechaliśmy dziką drogą przez dżunglę. Z obu stron otaczała nas tutejsza flora i fauna, tak dzika, jak ta wzdłuż Maici – widziałem jaguara czekającego tuż przy samej drodze podczas mojej wcześniejszej wizyty tutaj, gdy uprawiałem jogging. Kiedy dojechaliśmy do siedziby SIL, poszedłem do domu najbliżej wejścia do kompleksu. Tamtejsi misjonarze zapłacili za moją taksówkę, a potem przysłali „telefon na łańcuch” (związek dostał w prezencie zestaw telefonów Bell, który sprawdzał się tylko przy dzwonienia między domami w centrum kolonii). Niebawem wszyscy misjonarze zaczęli modlić się za Keren i Shannon i oferowali mi pomoc. Jeden człowiek zaproponował, że w tym momencie pojedzie po nie. Powiedziałem mu, że na razie są zbyt chore (ja też musiałem się chwilę przespać; czułem, że niebawem padnę na ziemię ze zmęczenia). Zorganizowałem pielęgniarkę, Betty Kroeker, i pilota, Johna Harmona, oboje z SIL, aby wraz ze mną pojechali z powrotem do Humaitá następnego ranka.
Nasza trójka wystartowała z lotniska Pôrto Velho o 7:00 rano. Lot zajął godzinę. John zachowywał się tak, jakby to była rutynowa podróż, a ja przesadzam z powagą sytuacji. Betty próbowała mnie uspokoić. Sama pracowała w dużych szpitalach w USA na oddziałach ratunkowych, więc wiedziałem, że miała świetne kwalifikacje do naszego obecnego zadania. Gdy już niemal podchodziliśmy do lądowania kończąc naszą podróż zejściem na utwardzony pas startowy w Humaitá, John skontaktował się z postojem taksówek w centrum miasta. Zanim wylądowaliśmy, taksówka już na nas czekała, drzwi były otwarte, a kierowca cały czas się uśmiechając czekał, aby pomóc nam z naszymi torbami. John został, aby czuwać nad samolotem, podczas gdy ja i Betty pojechaliśmy do szpitala. Byłem bardzo niespokojny i zdenerwowany, zupełnie nie wiedząc, czego oczekiwać. Nie wiedziałem, jak mógłbym żyć, gdyby coś się wydarzyło z Shannon lub Keren. Musiałem przestać o tym myśleć, żeby się nie załamać. Całe moje ciało było napięte; byłem bliski płaczu.
Gdy dojechaliśmy do szpitala, zapłaciłem kierowcy i pobiegłem od razu do pokoju Keren, Betty była tuż za mną. Wydawało się, że stan Keren i Shannon jest stabilny, choć mimo wszystko były bardzo słabe i, co zaskakujące, wciąż miały gorączkę pomimo zażywania przez całą noc chlorochiny. Po raz pierwszy zauważyłem, jak spalone od słońca były ich twarze. Zapewne to przez naszą podróż po rzece. Skóra była czerwona i łuszcząca się. Zapytałem pracowników szpitala, czy karetka może zabrać dziewczyny na pas startowy. Dyżurny zarządca powiedział, że mogą to zrobić od razu, jeśli kupię benzynę. Gdy załadowaliśmy moją córkę i żonę na tył karetki, zobaczyłem twarz Betty. Jej mina była bardzo poważna. Niewiele mi powiedziała. Zaczęła wstrzykiwać zarówno Shannon, jak i Keren, plasil, lek przeciw nudnościom, oraz podała im krople nowalginy, niwelujące ból i gorączkę. Kiedy zbliżyliśmy się do pasa startowego, widziałem, jak John nonszalancko coś czyta. Karetka podjechała do drzwi ładunkowych z boku cessny 206. Otworzyliśmy СКАЧАТЬ