Название: Up in Smoke. King. Tom 8
Автор: T.m. Frazier
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Остросюжетные любовные романы
isbn: 978-83-66654-69-3
isbn:
Będę musiała improwizować z tą listą, ale ją wypróbuję. Muszę spróbować. Zrobię wszystko, by wynagrodzić grzechy mojego ojca. Będę się modlić do każdego boga. Stoczę się na samo dno, ale ukończę swoją pracę, nawet jeśli miałabym to zrobić z lufą przy skroni i skończyć z kulką w głowie.
Tak czy inaczej, będę wolna.
Rozdział 12
Frankie
To cholernie wyczerpujące myśleć, że zginiesz w następnej minucie, a potem żyć kolejną. Kiedy słyszę, że drzwi się otwierają, jestem emocjonalnie i psychicznie wyczerpana. Zostaję wyciągnięta z samochodu, a opaska nagle znika z moich oczu. Jasne światło sprawia, że widzę wszystko otoczone poświatą. Kiedy już mogę skupić wzrok, dostrzegam, że samochód, którym jechaliśmy, to nieoznakowany czarny van. Nie taki w typie mamy małych piłkarzy, ale raczej przemysłowy, używany przez hydraulików i elektryków. Zostaję postawiona na nogi, lecz te drżą pode mną, a moje stopy są nadal związane w kostkach. Chwieję się, lecz nie przewracam, podtrzymywana dużymi dłońmi mojego porywacza.
Smoke jedną ręką trzyma mnie za ramię i pochyla się, by drugą przeciąć moje więzy.
– Jesteś taki brutalny dla każdego, kogo porywasz? – pytam. Zaraz jednak przypomina mi się, że według doktor Idy to niezbyt mądre go obrażać. Doktor Ida w mojej wyobraźni bije mnie po rękach linijką.
– Wybacz, wyszedłem z wprawy, jeśli chodzi o kontakt z żywymi. Większość ludzi, których spotykam, po kilku sekundach przestaje oddychać. Następnym razem postaram się być delikatniejszy – mówi.
Jest sarkastyczny, lecz prawda w jego słowach uderza mnie prosto w twarz. Zazwyczaj nie porywa ludzi. On ich zabija.
A zabijanie nie oferuje opieki w czasie rekonwalescencji.
Jesteśmy na samym środku pola, przed budynkiem w kształcie podkowy, który ze swoimi powybijanymi oknami wygląda jak jakaś opuszczona szkoła. Większość obdrapanej elewacji pokrywa bluszcz, zielsko i graffiti. W zniszczonym metalowym ogrodzeniu brakuje wielu fragmentów, które pewnie leżą na ziemi, zarośnięte trawą i chwastami. Wzdłuż tych jego części, które jeszcze stoją, pociągnięty jest jakiś dziwny drut. Drut kolczasty. To wcale nie jest szkoła.
To więzienie.
A przynajmniej byłe więzienie.
Nie ma tu ani śladu życia. Żadnego dźwięku prócz odgłosu żwiru pod naszymi stopami, gdy Smoke prowadzi mnie przez gęste zarośla. Kilka razy się w nich zaplątuję.
Moja stopa zapada się w splątanej winorośli, która trzyma mnie, dopóki Smoke nie przecina jej wyjętym zza paska długim ząbkowanym nożem. Potem pospiesza, bym weszła do budynku.
Wspinając się po gruzach, wchodzimy do środka przez wielką dziurę w bocznej ścianie.
Potykam się, a stopa kilka razy ślizga mi się na cegłach, aż w końcu Smoke z łatwością bierze mnie na ręce i stawia z powrotem na ziemi dopiero po drugiej stronie sterty.
Trąca mnie w ramię, na co powoli ruszam w głąb więzienia. Jego ciężkie kroki rozbrzmiewają tuż za mną, odbijając się echem od ścian, przez co mam wrażenie, że jest nas tutaj więcej niż tylko dwoje.
Wchodzimy. Budynek ma dwa piętra. Jeden rząd celi nad drugim. W samym środku pomieszczenia znajduje się skorodowana klatka schodowa. Puchaty brązowy nalot i pleśń ciągną się po przewodach wentylacyjnych przy suficie. Rdza wygląda spod warstw łuszczącej się ze ścian zielonej więziennej farby. Wszędzie jest graffiti, nawet wysoko nad celami, i zaczynam się zastanawiać, jakim cudem artysta dostał się tak wysoko.
Przez powybijane okna od czasu do czasu wpada podmuch wiatru, którego nie czuć w nieruchomym powietrzu na zewnątrz. Kawałek papieru fruwa po podłodze przed nami niczym kłąb oderwanych od podłoża więziennych roślin. Czuję na skórze ciepły powiew, drżę jednak, a ciepło nie robi nic, by powstrzymać dreszcz, który niczym sopel przebija moją skórę i dociera do samych kości. Broda zaczyna mi się trząść, a zęby szczękać tak głośno, że ich dźwięk odbija się echem w mojej głowie.
Żeby go powstrzymać, zaciskam zęby tak mocno, że mam wrażenie, że zaraz mi pękną.
Śmierdzi tutaj śmiercią.
Przewraca mi się w żołądku.
Rozkład gęstą chmurą unosi się w powietrzu i sprawia, że trudno mi oddychać. To coś więcej niż tylko zapach. To przeczucie. Strach, którego już nigdy nie pozbędę się z nosa i pamięci. Przylega do mnie, pokrywa mnie i zamyka w klatce, jakbym potrzebowała przypomnienia, że – podobnie jak przebywający tutaj wcześniej mężczyźni – jestem więźniem.
Kawałki papieru i ubrań spoczywają rozrzucone na betonowej podłodze. Cienkie, brudne materace leżą wszędzie, tylko nie na żelaznych ramach łóżek, których spawy na łączeniach są widocznie grube po wielokrotnych naprawach. Niektóre materace stoją oparte o podnóże schodów. Inne leżą na stercie na środku pomieszczenia, a jeszcze inne bezładnie pod różnymi kątami, z rozdarciami pokazującymi sprężyny. Przywodzą na myśl zwłoki pozostawione dokładnie w tym miejscu, w którym nastąpiła śmierć.
Jest tutaj więcej graffiti niż na zewnątrz budynku. Na podłodze czerwoną farbą namalowano pentagram. Zaciskam powieki i przechodzę po nim. Kiedy jestem pewna, że już go minęłam, otwieram oczy i podnoszę wzrok na wejście do celi, które wydaje się całe skąpane we krwi. Duży rozbryzg znaczy całą prawą jego stronę, a coraz cieńsze strugi spływają po ścianie. W końcu dostrzegam pod nimi dużą ciemną plamę.
Czuję, jak zaciska mi się gardło.
Widzę wokół siebie brutalność przeszłości. Unosi się w powietrzu wokół mnie jak duchy, które chcą ujawnić swoją obecność. Szepczą mi do ucha, przenikając moją wrażliwą skórę.
Wiatr staje się zimny, gdy słońce zachodzi, a kiedy na niebie pojawia się księżyc, więzienie zalewa błękitny blask.
Słyszę wrzaski z przeszłości. Dudnienie w kraty. Ostatni krzyk tego, kto zginął w tamtej pokrytej krwią celi.
– Nie boję się – mówię na głos. Nie wiem, czy mówię do siebie, czy do Smoke’a. Ale nawet ja nie wierzę w swoje słowa.
Smoke śmieje się cicho, kierując mnie do celi, po czym z głośnym trzaskiem zasuwa za mną ciężkie metalowe drzwi, budząc nieskończone echo. Wyciąga z kieszeni staroświecki klucz i przekręca go w zamku, na co moje serce wali jak młotem.
Zapadł już zmierzch, a zza okna ledwie dochodzi stłumione światło.
– Żadnej СКАЧАТЬ