Niemcy muszą umrzeć, mówi Kiesel słabnącym głosem.
Was? – pytam. Nie rozumiem.
Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy mogli żyć my, powtarza.
Deutschland muß sterben, damit wir leben können.
Z kikutów ud tryskają strumienie krwi i w końcu, bardzo szybko słabną i już nie ma Kiesela, ale szturm na nas nie poczeka. Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy my mogli żyć. Żeby żyć, Niemcy muszą pożerać nas, nasze ciała, żreć nas i srać nami w okopowe błoto. Póki żyją Niemcy, my nie przestaniemy umierać.
Niemcy muszą umrzeć, zginąć, starte powinny zostać z powierzchni ziemi. Nagle to rozumiem. Rozumiem i natychmiast o tym zapominam, bo nie powinienem, nie mogę już o tym myśleć. Nie wolno mi.
Podnoszę kugelspritz, los, Männer. Los. Manszaft płacze. Łzy żłobią jasne ślady na zabłoconych pyskach pod okapami hełmów, stare chłopy smarkają w obwisłe, pożółkłe od tytoniu wąsiska, manszaft płacze po swoim dobrym ojcu i dobrej matce, Kieselu, ale idziemy dalej, los, los, wtedy wpada na nas łącznik z kompanii, odwrót, wracamy, są jeńcy, wracamy, wracamy, ludzie, tylko Kiesel już nie wróci, nie wrócą też Heinz, Schubert, Gorgoń i Pisula.
Wycofujemy się naszym przejściem w zasiekach, szybko, biegiem, przygięci, dalej cofają się kolejne zugi, hełmy pomalowane w barwne plamy kamuflażu, wracamy, wtedy niebo świszczy, zupełnie inaczej niż świszczą nasze szrapnele wysoko nad głowami, więc jest świst, rzucam się na ziemię, ale zanim jej dosięgam, czuję uderzenie, jakby ktoś walnął w mój hełm stalowy pięciokilogramowym pyrlikiem[4], i nie czuję już nic, jest tylko ciemność.
A w ciemności, Agnes, jaśnieje twoja twarz i kpiący uśmiech i dźwięczą twoje słowa.
Geh jetzt, Alois. Geh.
CZĘŚĆ 2
PŌDŹ, LOJZICZKU, IDYMY
W ciemnościach ta chwila, kiedy widzę cię pierwszy raz.
Stoisz przy wielkim oknie w bawialni, wsparta biodrem o parapet, zwrócona do mnie profilem. Czytasz list. Masz na sobie biało-niebieską sukienkę z dekoltem z koronki, o bufiastych rękawach sięgających łokci, z wysokim, opinającym szyję koronkowym kołnierzykiem, bardzo wąską w talii i delikatnie rozszerzającą się ku dołowi, ku niebieskim pantofelkom z klamrami. Słońce schowało się już prawie za krawędzią dachu budynku po drugiej stronie ulicy, stałaś przy oknie w czerwieniejącym blasku, a ja zamarłem, skamieniałem oniemiały z moją kartonową walizeczką, w gimnazjalnej czapce i moim jedynym, bardzo już wyświeconym na łokciach i kolanach, krótkawym ubraniu. Jest rok 1906, mam piętnaście lat i nie spodziewam się niczego dobrego od świata i życia, bo nie mam ku temu powodów.
Ty liczyłaś sobie lat dziewiętnaście i twoja uroda, Agnes, już wtedy, dwanaście lat temu, była w pełni rozkwitła, kobieca. Kasztanowe włosy ówczesną modą ufryzowane w pyszne fale i związane na karku niebieską wstążką, wydatne usta, wielkie oczy, skóra zupełnie biała, a na niej, na obnażonych przedramionach konstelacje pieprzyków i delikatne, przezroczyste włoski.
Twoja uroda – rozkwitła i kobieca, Agnes; ale nie pasowało do ciebie słowo „piękność”.
Jesteś przecież nieduża, już wtedy byłem trochę wyższy od ciebie, teraz przewyższam cię wzrostem o głowę. Gdybym cię wzrostem nie przewyższał, to ominąłby mnie może szrapnel, którego uderzenie zamknęło mnie w ciemnościach.
Ale nie ominął.
Nie, w tobie nie ma nic brzydkiego, tyle że cała twoja niewątpliwa uroda nie składa się w piękno. Byłaś i dalej jesteś ładną dziewczyną o pełnych biodrach, wąskiej talii i niemałym biuście i nic więcej o tobie wtedy, dwanaście lat temu, nie wiedziałem, Agnes, ale patrzyłem oniemiały. Nie wiedziałem niczego o tym, co czyni cię tobą, a więc słońcem mojego życia, jego centrum, osią mojego świata, a jednak coś już chyba wtedy przeczuwałem.
Może teraz tak się mi wydaje, może wtedy, piętnastoletniego mnie w podobny stan wprawiłaby każda dziewiętnastoletnia panienka? Bo też prawie nie spotykałem dziewcząt, mijałem je, niewidzialny, na ulicach, nic więcej.
Agnes, to chłopiec, o którym ci wspominałem, powiedział Herr Gustaw Novack, twój ojciec, tą jego nieskazitelną, wyrafinowaną niemczyzną, którą traci tylko, gdy się upije, wtedy nagle słychać w nim berlińczyka, bo też w stolicy się wychowywał, chociaż ty urodziłaś się już w Gleiwitz, czego wtedy, w 1906 roku, również jeszcze nie wiedziałem.
Wcale nie od razu oderwałaś wzrok od listu, jasno komunikując, w jakiej kolejności sprawy zasługują na twoją uwagę. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że robisz to świadomie. Że zawsze wiesz, co robisz, wiesz, jaki jest sens każdego twojego gestu i słowa, zarówno dla ciebie samej, jak i dla każdego, kto na ciebie patrzy i kto cię słucha, Agnes, a ja w ogóle nie wiem nic, czułem się wtedy tak, jakbym nie kontrolował żadnej z moich kończyn. I nawet dziś, teraz, zanim szrapnel uderzył w mój hełm stalowy, nawet teraz w oficerskim mundurze nigdy nie potrafiłem usiąść z gracją przy kawiarnianym stoliku, z taką gracją, z jaką siadają inni oficerowie, ci ze starego korpusu, ze starych rodzin, z „von” przed nazwiskiem. Oni zdają się zawsze doskonale świadomi swojego ciała i głosu, mój łamie się, kiedy nie powinien, mówię za cicho albo za głośno i wciąż mam wrażenie, jakbym gadał od rzeczy, a kiedy przy stoliku zakładam nogę na nogę, to za każdym razem wychodzi to głupio i natychmiast ją ściągam, co również wychodzi głupio. Dlatego wolę przestawać z manszaftem, co oczywiście jest bardzo źle widziane, przy manszafcie również czuję się nie na miejscu, bo w końcu nie ma na wojnie okopu głębszego niż między żołnierzami a ich oficerem, ale przynajmniej nie czuję się od nich gorszy i głupszy.
Nie mam w sobie żadnej nonszalancji, a bardzo chciałbym mieć.
Ty masz ją i miałaś już wtedy, tak jak przystoi panience z twojej klasy, więc doczytałaś list do końca, potem złożyłaś go i odwróciłaś się powoli, pamiętam to, jak odwracasz się i zaszczycasz mnie spojrzeniem, i wtedy, właśnie wtedy zaczynam rozumieć, że to nie uroda czyni cię tym, kim jesteś.
Czym jest spojrzenie? Nic przecież nie przecina powietrza, nic nie łączy dwóch par oczu, poza odbitymi od drugiej twarzy promieniami światła, które w oczach moich lub twoich układają się w twarz właśnie, w znaczenie twarzy.
Więc zaszczyciłaś mnie spojrzeniem, a ja poczułem w brzuchu to samo, co przed szturmem, wnętrzności skręcone jak wyżymana szmata.
Wiem, kim jestem, dlatego się boję, bo jestem nikim. Spuszczam wzrok natychmiast.
Miałem wtedy piętnaście lat i metr osiemdziesiąt wzrostu, ważyłem cetnar i dwadzieścia funtów, moje jedyne, tanie ubranko było krótkawe i wytarte. Po niemiecku mówiłem już bardzo dobrze, chociaż ciągle dało się u mnie słyszeć ślad słowiańskiego akcentu; tego pozbędę się dopiero na studiach.
Guten Abend, Fräulein, wyduszam z siebie, patrząc СКАЧАТЬ