Название: Sprzedawca
Автор: Krzysztof Domaradzki
Издательство: PDW
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 9788381436816
isbn:
Pierwszą pigułkę ecstasy połknąłem zaraz po wejściu do klubu. Po kolejnej godzinie, spędzonej na wlewaniu w siebie łychy i ożywionych dyskusjach z chłopakami, załadowałem następną. Być może trochę się pospieszyłem, bo wciąż doświadczałem depersonalizacji. Czułem się tak, jakbym był dwiema osobami jednocześnie, kroczącymi obok siebie w szaleńczo rozwirowanym świecie. Jakbym poruszał się w dwóch równoległych czasoprzestrzeniach.
Inaczej mówiąc: czułem się zajebiście.
Po paru drinkach ruszyliśmy na parkiet. Wojtuś błyskawicznie przykleił się do jakiejś dupy. Mareczek próbował zrobić to samo, ale po trzech kolejnych odmowach stracił zapał i wrócił do baru. Z kolei Konfident pobujał się chwilę pod filarem, po czym rozsiadł się na kanapie i wyjął telefon. Frajer.
Zostałem sam. Wbrew temu, co wam się wydaje, nie jest łatwo znaleźć pannę w moim typie. Owszem, wszędzie roi się od cycatych blondynek. Ale mnie nie interesują dziunie, które farbują pióra na tleniony blond, zakładają powiększający biustonosz i ładują botoks w usta. Interesują mnie naturalne blond piękności. Nie jakieś lampucery z Raszyna, tylko zdrowe wiejskie dupy. Niełatwo wydobyć je z tłumu, zwłaszcza kiedy obraz w twoich oczach wygina się niczym łyżka w Matriksie. Ale na szczęście mam wprawę.
– Świetnie tańczysz. – Pochyliłem się w stronę blondynki, która na chwilę odseparowała się od swojej brzydkiej koleżanki.
Odwróciła się w moją stronę i zeskanowała mnie wzrokiem.
– Dziękuję. – Odpowiedziała uśmiechem na mój uśmiech.
– Jak masz na imię?
– Paulina.
– Jacek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Lody zostały przełamane.
– Jesteś stąd? Z Warszawy?
Pokręciła głową.
– Z Radomia.
– Poważnie? Z tego Radomia?
– A jest jakiś inny?
– Mam nadzieję, że nie.
Roześmiała się. Ja też, choć nie wiedziałem, czy jest ku temu jakiś powód. Ale musieliśmy grać w tę samą grę, żeby coś z tego wyszło.
– Podoba ci się tutaj? – zapytałem.
– Może być. Choć muzyka nie do końca mi odpowiada.
– Mnie też nie. Może chciałabyś się gdzieś przenieść?
Uśmiechnęła się. Ale już nie tak entuzjastycznie jak za pierwszym razem.
– Przyjechałam z koleżanką.
– A ja z kolegami. Możemy wyjść razem.
Wahała się. Zaczęła szukać wzrokiem brzyduli, która utknęła w kolejce do kibla.
– Możemy też pójść sami – zaproponowałem. – Albo do innego lokalu, albo do mnie. Mam apartament kilkadziesiąt metrów stąd.
Posłałem jej kolejny uwodzicielski uśmiech. Ale w odpowiedzi nie otrzymałem żadnego.
– Muszę pogadać z koleżanką.
Pokręciłem głową. Pochyliłem się nad blondynką tak, aby musnąć jej ucho.
– Nie proponuję kolacji przy świecach, tylko zabawę z najwyższej półki. Bez ograniczeń. Bez wyrzutów sumienia. Zastanów się.
Nie posłuchała. Odsunęła się jak oparzona i wyszła z tłumu. Dopadła brzydulę, powiedziała jej coś do ucha, po czym ekspresowo przeniosły się na sąsiednią salę.
Głupia dziwka.
Agresywny podryw nie zawsze wychodzi. Zwłaszcza na początku imprezy, kiedy podpływam do panien na gigantycznej fali uderzeniowej, a one jeszcze nie są wystarczająco nastukane, aby zaufać swoim lędźwiom. Cały wic polega na tym, żeby nie brać odmów do serca i nie ustawać w próbach. Prędzej czy później się uda.
Zlokalizowałem kolejną pannę. Jeszcze ładniejszą. W dodatku była sama. Energicznie wywijała wyprężonym tyłkiem. Jednocześnie rozglądała się na boki – i to nie w poszukiwaniu koleżanek. Oczywiście otaczał ją wianuszek absztyfikantów, ale żaden nie miał odwagi zagadać.
Zaatakowałem.
Wijąc się jak piskorz, podpełzłem do niej od frontu. Dzięki temu mogłem uważnie jej się przyjrzeć. Na ułamek sekundy złapałem jej spojrzenie. Pijacko wesołe. Serdeczne. Otwarte. Szybko mnie otaksowała, żeby wiedzieć, z kim ma do czynienia. Uśmiechnęła się. Najwidoczniej podobało jej się to, co ujrzała. Najwidoczniej rozumiała tę grę. I miała ochotę na partyjkę.
Ale wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Zupełnie przypadkowo zerknąłem na jednego z jej absztyfikantów. Przez kilka sekund wpatrywaliśmy się w siebie, jakbyśmy nie mogli zaakceptować tego, co sugeruje nam wzrok.
– Kacper?
To był Przydupas. Ten Przydupas. Z Clouda. Człowiek, którego zamierzałem zgładzić.
– Co ty tu robisz? – zapytał, przekrzykując tłum, który zawył ze szczęścia, gdy DJ odpalił remix utworu Eda Sheerana, Drake’a czy innego Shawna Mendesa.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Raz, że pytanie było głupie. A dwa, że dragi odebrały mi zdolności dyplomatyczne.
Przydupas przybił ze mną piątkę, jakbyśmy byli najlepszymi kumplami. Wyglądał identycznie jak na co dzień, czyli nudno i do bólu przewidywalnie: dżinsy, biała koszula, okulary w niemodnych oprawkach. Jeżeli zamierzał tego wieczoru poruchać, powinien od razu skoczyć do bankomatu, wypłacić parę stówek i zadzwonić po kurwy.
– Mój kumpel się żeni – oznajmił, wskazując paluchem grupę idiotów pijących wódkę w jednej z lóż. – Chcesz się przyłączyć?
Nawet w takiej sytuacji silił się na kurtuazję. Nawet w piątkową noc, na kawalerskim jakiegoś przygłupa, nie potrafił wyjąć kija z dupy.
– Masz ochotę? – zapytał.
Miałem. Ochotę, żeby go zabić. Zatłuc. Zajebać jak psa.
– Zabiję cię – powiedziałem.
Przydupas lekko się skrzywił i pochylił w moją stronę.
– Co powiedziałeś?
– Rozpuszczę cię w dole.
Pokręcił głową.
– Nic nie słyszę. Tu jest za głośno, żeby gadać. – Ponownie wskazał СКАЧАТЬ