Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 25

Название: Sprzedawca

Автор: Krzysztof Domaradzki

Издательство: PDW

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 9788381436816

isbn:

СКАЧАТЬ zainicjowania rozmowy wolą pomilczeć, udając, że tak właśnie miało być. A potem zaczynają nerwowo zerkać na telefon, modląc się do swoich bogów, aby to niezręczne spotkanie jak najszybciej dobiegło końca. Najdziwniejsze jest jednak to, że po jakimś czasie oboje doświadczają dziwnego sprzężenia, które każe im się ponownie spotkać. W ten sposób rodzą się partnerstwa policyjne. Tak powstają małżeństwa. Jedni ludzie skazują się na drugich, nakręcając sadomasochistyczną spiralę życia.

      – Chcesz jeszcze jedno? – zapytał Oleg, który jako pierwszy opróżnił kufel.

      – Poproszę.

      – Jakie?

      – Obojętnie. Byle z procentami.

      Ukrainiec podszedł do baru i przyjrzał się wielometrowemu ciągowi kranów, które wypluwały najróżniejsze rodzaje piw rzemieślniczych. Westchnął. Zrozumiał, że z Marią nic nie będzie proste. Nawet wybór cholernego piwa.

      * * *

      Nie lubię sportu. Poza porannymi ćwiczeniami staram się nie mieć z nim nic wspólnego. Ale żebyście dobrze zrozumieli, dlaczego właśnie pochylam się nad kuchennym blatem i wciągam z niego długą na osiem centymetrów kreskę koksu, posłużę się sportowym przykładem.

      Otóż w piłce nożnej, jako że nie jest to szczególnie skomplikowana dyscyplina, można wyróżnić dwie zasadnicze strategie. Drużyny mogą uprawiać futbol „na zero z tyłu” albo „na tak”. Jeśli się gra „na zero z tyłu”, da się wymęczyć remis, wyszarpać zwycięstwo albo przegrać, nie doznając upokorzenia. Jedno jest pewne: nie będzie to porywające widowisko. Ale kiedy zagrasz „na tak”, przez boisko przetoczy się burza z piorunami, a kibice zesrają się ze szczęścia. Nawet jeśli zamiast wygrać cztery do dwóch, przegrasz trzy do pięciu, nikt nie będzie miał ci tego za złe, ponieważ setnie się wybawi przy twoim meczu.

      Z imprezowaniem jest identycznie. Możesz bawić się na czysto albo ze wsparciem narkotyków. Możesz umilać sobie sączenie piwka ziewaniem albo rozkurwiać parkiet jak John Travolta. Możesz przepierdzieć piątek, gwarantując sobie lekką i leniwą sobotę, albo odbyć melanż stulecia, który okupisz wielogodzinnym depresyjnym zjazdem. Możesz ruchać brzydką żonę albo posuwać królową balu. Możesz czytać gazetę albo pokazywać faka prosto z jej okładki.

      Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego wolę grać „na tak”.

      – O kurwa! – warknął Mareczek, ostro pociągając nosem.

      Oczywiście zdarzają się też wyjątki. I to wyłącznie in minus.

      Mareczek był jednym z nich. To jeden z moich najstarszych kumpli. Wychowaliśmy się na tym samym osiedlu, chodziliśmy do tej samej szkoły, a do pewnego momentu podkochiwaliśmy się w tych samych laskach. Potem zacząłem pędzić po drabinie życia, na którą on nadal ślamazarnie się wdrapywał. Mareczek pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej jako menedżer do spraw czegoś tam. Dostaje dziesięć kawałków na rękę, z których jedną trzecią oddaje na córkę i byłą żonę. Lubi przyćpać. Ale to już wiecie.

      – Co to jest? – zapytał.

      – To co zawsze – stwierdziłem. – Czyli chuj wie.

      Pochyliłem się, żeby załadować proch. Jedna dziurka, druga dziurka, kilkusekundowy wstrząs, czekanie na efekt. Na pierdolony armagedon.

      – A jeśli któregoś dnia dostaniesz dopalacze, po których kompletnie nas poskłada? Co wtedy? – zapytał Mareczek, pociągając szczypiącym nosem.

      – Wiem, że to nie jest czysta kokaina – odparłem. – Ale ufam człowiekowi, który to załatwia.

      – Pytanie, czy on może ufać facetowi, od którego to bierze.

      – Tego się nigdy nie dowiemy. Zresztą nieważne. Jakoś trzeba umrzeć. Wolę tak, niż gdybym miał na stare lata robić pod siebie.

      Zapomniałbym wspomnieć: Mareczek ma małą pałę. Bardzo małą. Mikroskopijną. Kiedyś, słaniając się na nogach, zdobył się na takie wyznanie. Pewnie tego nie pamięta, ponieważ ciągle się przechwala, że doprowadza do rozkoszy kolejne panny. To dlatego Mareczek jest wyjątkiem. On zawsze przegrywa. Czasem trzy do pięciu. A czasem zero do pięciu.

      Co innego Wojtuś, któremu właśnie przekazałem zrolowany studolarowy banknot – nasze zielone narzędzie szczęścia.

      – Dużo tego masz? – spytał, popijając drinka. Jacka daniel’sa z colą. Wiem, co wielu z was sądzi o takim połączeniu. Ale szczerze? Mam to gdzieś.

      – Cztery sztuki – odparłem. – Po jednej dla każdego z nas i jedną na zapas.

      – Sporo.

      – I do tego po dwa MDMA na głowę.

      Wojtuś przewrócił oczami i zagwizdał. Zawsze tak reagował, kiedy się dowiadywał, ile mamy ćpania. Nie mógł przyswoić, że tolerancja każdego ćpuna rośnie, przez co musi ładować coraz więcej, aby osiągnąć ten sam efekt.

      On nie miał problemów z pannami. Miał za to problem z pracą. Zajmował się jakimiś kulturalnymi bzdetami: pisał recenzje filmowe, prowadził Facebooka instytucjom kultury, promował festiwale muzyczne. Dostawał za to śmieszne pieniądze. Pewnie dlatego stroił się w hipsterskie łachmany, zapuszczał coraz dłuższą brodę i zachowywał tak, jakby jego życie nie miało mety. Czy raczej: jakby nie czuł potrzeby, aby stać się kimś, zanim ją osiągnie.

      – Posłuchajcie tego. – Wojtuś, jak zawsze wczuwając się w rolę didżeja, odpalił jakiś kawałek na YouTubie. Z rozżarzonym petem w ustach, stojąc przy otwartym na oścież oknie, z którego rozciągał się widok na budzącą się do życia Chmielną, zaczął się gibać, jakby dostał drgawek. – To Off Kilter, stary numer Tippera, zajebistego londyńskiego producenta. Wiecie, co znaczy „off kilter”?

      – Niestabilny – powiedziałem.

      – Właśnie. A teraz, pamiętając o tym tytule, wczujcie się w te dźwięki. Czujecie to? Jakby zaraz miała jebnąć podłoga.

      Albo głowa, pomyślałem. To nie do końca były moje klimaty. Choć w tym stanie, pobudzony i nakręcony, z kokainowym tsunami przetaczającym się przez żyły, mogłem się bujać nawet do rytmicznych beknięć.

      Był jeszcze Rafał. A w zasadzie Konfident – tak go nazywałem w myślach. Znamy się już ponad dwadzieścia lat, jeszcze dłużej niż z Mareczkiem i Wojtusiem. Ale mam wrażenie, że coraz mniej o sobie wiemy. Nasze światy zadziwiająco się rozjechały. Konfident nie wali dragów, mało pije, niewiele mówi. Od dziesięciu lat ma żonę, której podobno nie zdradza. W dodatku wydaje się usatysfakcjonowany pracą specjalisty w jednej ze spółek Skarbu Państwa. Straszny dziwak.

      – Ciekawe, kiedy zaczniecie wcierać ten syf w dziąsła. – Konfident stanął w progu kuchni, z irytującym uśmieszkiem na gębie.

      – Po co? – zdziwił się Mareczek.

      – Z konieczności. Bo będziecie mieć tak rozpieprzone śluzówki, że przez nos się nie da.

      – СКАЧАТЬ