Название: Sprzedawca
Автор: Krzysztof Domaradzki
Издательство: PDW
Жанр: Ужасы и Мистика
isbn: 9788381436816
isbn:
– Czy policja może powiązać ją z pozostałymi?
– Nie. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Maria i Oleg zagięli na mnie parol.
– Wymiary?
– Sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, niespełna sześćdziesiąt kilogramów wagi. Podobna do poprzedniczek.
Albo mi się zdawało, albo Chemik lekko się uśmiechnął. Z reguły był zimny jak lód i sztywny jak kutas na imprezach u Hugh Hefnera, ale czasem zdradzał oznaki człowieczeństwa. To były te mikromomenty, w których nabierałem pewności, że się rozumiemy. Że zawarliśmy niewerbalne porozumienie ponad podziałami.
– Wspominałeś, że przedawkowała.
– Tak przypuszczam. To jedyne logiczne wytłumaczenie tego, co się stało.
Chemik przez kilka sekund wpatrywał się w przednią szybę. Potem zamknął oczy. Wziął głęboki wdech, jakby medytował.
– Będzie cię to kosztować trzydzieści tysięcy złotych – oznajmił.
Tym razem ja westchnąłem. Za to, co miał zrobić, były to śmieszne pieniądze. Ale nie chciałem, żeby o tym wiedział.
– Okej – powiedziałem, wypuszczając powietrze.
– Zawieź mnie do niej.
Poczułem niewypowiedzianą ulgę. Wprawdzie Chemik jeszcze nigdy mi nie odmówił, ale ze względu na jego nieludzki sposób bycia zawsze się obawiam, że kiedyś to zrobi. W końcu facet szybko się nudzi.
Uruchomiłem silnik i włączyłem się do ruchu. Ruszyliśmy w stronę Mordoru, z którego planowaliśmy przedostać się do Konstancina.
Pewnie jesteście ciekawi, co ktoś taki jak ja robi z kimś takim jak Chemik. Dlaczego we wczesne czwartkowe popołudnie wiozę go do domu, w którym leży martwa kobieta. Co ten przedziwny ludek może wskórać, skoro wszyscy doskonale wiemy, że na ożywianiu trupów znała się jedynie Mary Shelley. I to tylko w swoich gotyckich powieściach.
Otóż Chemik jest najdoskonalszym zabezpieczeniem mojego hobby.
Znacie takie powiedzenie: „Nie ma ciała, nie ma zbrodni”?
Facet nazywa się Santiago Meza López. Wygląda jak typowy Meksykaniec: ciemne włosy, krępy, z wąsem. Nazywano go El Pozolero. Czyli robiący zupę. Czyli po prostu kucharz.
Nie był jednak zwyczajnym garkotłukiem. Santiago przez wiele lat pracował dla Teodora Garcii Simentala, jednego z najbardziej prominentnych gangsterów kartelu Tijuana. Zajmował się tak zwanym ługowaniem. Wystrojony w gumowe rękawice i maskę przeciwgazową, rozpuszczał wodorotlenek sodu w beczce wody. Podgrzewał roztwór do temperatury wrzenia. Następnie zalewał nim doły wykopane na opuszczonej działce w okolicach Tijuany, aby rozpuścić zalegające w nich trupy. Któregoś razu meksykańscy śledczy wydobyli z takiej dziury ponad szesnaście tysięcy litrów materiału genetycznego i około dwustu kilogramów ludzkich kości.
Metoda El Pozolero nie była doskonała. Ciała czasem rozpuszczały się całą dobę. W dodatku nie pozbywał się ich w całości, a jedynie uniemożliwiał identyfikację zwłok. Za każdym razem ten biedny człowiek musiał pozbawiać ofiary zębów i zakopywać je na jakimś odludziu.
Przypuszczam, że Chemik miał na to inny sposób. Bardziej efektywny. Ale wolałem o nim nie wiedzieć.
– Poradzisz sobie? – zapytałem.
Chemik stał na korytarzu mojej przestronnej piwnicy i przez otwarte drzwi patrzył na leżące w kącie pomieszczenia zwłoki. Wolno pokiwał głową.
– Czego potrzebujesz?
– Folii stretch.
– Tylko tyle?
– Wszystko mam na miejscu.
– Jesteś pewien? Bo jeżeli miałoby ci czegoś zabraknąć…
Uciszył mnie samym spojrzeniem. Był pewien.
Ceniłem go za szczerość i zdecydowanie, ale najbardziej imponowała mi jego niezawodność. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby odmówił. Żeby marudził. Żeby nie dowiózł obiecanego wyniku. Był wysokiej klasy specjalistą, który kupił moją wizję współpracy wraz ze wszystkimi jej przyległościami.
Przyniosłem kilka rolek folii i zaczęliśmy owijać zwłoki, żeby nie zostawić śladów w samochodzie.
– Mogę cię o coś zapytać?
Popatrzył na mnie wymownie. Nie lubił rozmawiać w trakcie pracy. Nie lubił się rozpraszać. Ale nawet taki odludek jak on musiał czuć pewien dyskomfort po paru minutach foliowania zwłok w absolutnej ciszy. Dlatego po długim namyśle kiwnął głową.
– Oglądałeś kiedyś Pulp Fiction? – spytałem.
– Dawno temu.
– Jest tam bardzo charakterystyczna postać. Pan Wolf. Gra go Harvey Keitel. Kojarzysz?
– Człowiek, który rozwiązuje problemy.
– Zgadza się. A pamiętasz, jak się pan Wolf zachowywał? Jaki miał sposób bycia?
Chemik potrząsnął głową.
– Był autorytarny i dosadny. Mówił szybko, myślał szybko i działał szybko. Rozstawiał ludzi po kątach. I to nie pierwszych lepszych chłystków, tylko Julesa i Vincenta, dwóch wstrętnych skurwysynów, którzy chwilę wcześniej niechcący rozwalili komuś łeb. W ciągu paru minut pan Wolf dawał uniwersalną lekcję przywództwa i działania w sytuacjach kryzysowych. Często o nim wspominam na swoich szkoleniach.
– Dlaczego mi o tym mówisz?
– Trochę go przypominasz. Ty też rozwiązujesz problemy. Jestem ciekaw, czy tak jak pan Wolf masz wyrobioną markę. Czy ludzie z miasta wiedzą, że warto się z tobą skontaktować, kiedy mają tego typu problem. – Wskazałem brodą ciało. – Jestem ciekaw, czy masz wielu klientów takich jak ja. I czy lubisz swoją robotę.
Chemik na moment przestał owijać zwłoki. Zapatrzył się w podłogę.
– Lubię – odparł oschle.
Również przerwałem pracę. Popatrzyłem na niego.
– Napijesz się czegoś? Może kawy? Pan Wolf pił słodką z dużą ilością śmietanki.
Chciałem go rozluźnić. Rozbawić. Sprawić, żeby się uśmiechnął, a przynajmniej ściągnął z gęby tę posągową minę. Ale Chemik ani myślał spełnić moich zachcianek.
– Nie piję kawy – СКАЧАТЬ