Название: Dziecko salonu
Автор: Janusz Korczak
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Poczekaj, babo – ze swoim: „rozumiem młodych”; – będziesz siedziała w powieści, i to na honorowym miejscu. Tylko twego starego trzeba zmienić.
III
– Cóż, poeto, myśleliśmy, że nam palniesz mówkę? Ja, stary, musiałem gadać za was, młodych. I to, panie, młodzież – młodzież z dyplomami, uniwersytetami, zagranicami, lichami. Wstyd!
(„Jowialnie”).
– Cóż robić? Takie teraz czasy.
– Czasy, nie czasy, tylko młodzież diabła warta. Nie czasy robią ludzi, ale ludzie – czasy… Cóż? nawłóczyliśmy się, a teraz znowu do orki? Ja tam pana zawsze broniłem. Cóż to złego, że sobie młody zrobił wakacje? Niech papa trząśnie workiem.
Klepie mnie po ramieniu.
– No co? Nie pogadasz pan ze starym przyjacielem? Jakoś głupio w rodzinie po rocznym fiu! fiu!… Ha, ha, ha, ha – co?
– Myli się pan. Ciepło rodzinne bardzo mile mnie grzeje.
– A grzeje, grzeje… Oj! filut z pana. Wiem ja coś o tym. No, chodźmy na cygarko.
I on rozumie młodych.
IV
Pan doktór:
– Cóż, kolego, jako syn marnotrawny powracacie na łono medycyny?
– Być może.
– Nie – może, a musi i powinno.
– Chyba na brak lekarzy pan doktór nie ma powodu się żalić.
(Myśli sobie: poczekaj, smarkaczu, dam ja ci za to).
– Ha, powołanych dużo, ale wybranych mało. Ale po zapale, z jakim mimo protestów ojca wziął się kolega do naszej biednej medycyny – należałoby się spodziewać, że nasza biedna medycyna zyska w koledze jeśli nie fundament, to choć filar.
(I pojednawczo).
– Nie macie pojęcia, co tu teraz chorób. Bronchitis3, pneumonia4, tyfus5. Aż strach pomyśleć… Tak. Poezja i medycyna nie dadzą się połączyć żadną miarą. Tu trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. Nie ma czasu na marzenia. Zobaczycie sami: niewdzięczny zawód.
(Wwąchuje się w dym cygara – cynicznie wytworny).
V
– Bójcie się Boga. Panny w salonie, a młodzież i kochany gospodarz junior siedzą tu sobie w najlepsze… No, powiedz no pan kilka świeżych zagranicznych anegdotek – i jazda do panien. No, gadaj pan… prędzej.
– Zaraz. Muszę sobie przypomnieć.
– Otóż to. Takich rzeczy nie wolno zapominać. Ja w pańskim wieku miałem do tego specjalny notesik. Nie radzę panu, co prawda, bo po ślubie, licho wie jak – dostał się do rąk mojej żony. Miałem ja za swoje. No, jazda, młodzi. Panie mecenasie, panowie, siadamy? – Jeżeli dziś przegram, to, jak Boga kocham, kart już do rąk nie wezmę. Wczoraj dostałem tak w główkę, że proszę siadać. Trzydzieści rubli bez małych kopiejek diabli wzięli. Cały ten tydzień. Panowie, prędzej, bo czasu szkoda.
VI
– A ty, smyku, dlaczego jeszcze nie śpisz?
– Prosiłam Jadzi, żeby poprosiła mamy, i mama mi pozwoliła. Jutro i tak nie pójdę na pensję.
– A pałek masz dużo?
– A jakże – pałek. Żeby nie ta Żydówa Zilberhornówna, tobym była pierwsza. Ale mama wzięła mi znów Szwabkę, i ona zjedzie ze swojego pierwszego miejsca… Słuchaj, Janek: prawda, że ty znowu wstąpisz na uniwersytet? Tatuś zapłacił wpis, bo pisali w kurierze, że drugoroczni muszą zaraz płacić, bo ich wyrzucają inaczej.
– A ty skąd wiesz o tym wszystkim?
– Bo ja bym okropnie chciała, żebyś znowu włożył mundur. Tak ci paskudnie w tym ubraniu.
Nie chce mi się już pisać.
Po rocznym oddaleniu wszystko żywiej wpada mi w oczy.
Jacy oni niesmaczni i obcy.
Nie wiem jeszcze, co to ma być, ale chciałbym ich tak trochę pokąsać, wydrwić, odebrać im tę pewność siebie i strącić uśmiech bezmyślnego zadowolenia.
A naprawdę chwilami tęskniłem za nimi – tam.
Znów ten sam pokój, ten mój pokój.
Ciekaw jestem, kto zacz ów pan narzeczony.
Chciałbym, żeby Jadzi było dobrze.
A ja? – Znów? – A potem, w nagrodę – Stefa.
Tfu, tfu, tfu! Spać mi się chce. Znużyła mnie podróż i – to tam wszystko.
Dusza moja ziewa
Ojciec miał dziś ze mną „poważną” rozmowę. Wszedł. Mina stanowcza, ale jeszcze niegroźna. Usiadł na krześle.
Usiadłem na krześle na oklep, wsparłem ręce na poręczy, na rękach oparłem brodę – i czekam.
Milczenie.
Wydobywam z bocznej kieszeni papierośnicę, powoli ją otwieram; wyjmuję i zapalam papierosa.
Zagajenie:
– Wpis zapłaciłem.
– Szkoda wielka.
Długa chwila milczenia.
– Co masz zamiar robić?
– Nie wiem jeszcze…
– Za granicę już nie pojedziesz.
– I nie pragnę wcale.
Jeszcze dłuższa chwila milczenia.
– Masz lat dwadzieścia trzy…
– I miesięcy pięć.
– Ja w twoim wieku…
– Od siedmiu lat sam na siebie pracowałem – wiem o tym.
Długie, ponure milczenie.
– Jesteś… pasożytem.
– I gorzej jeszcze. Pasożyt tylko się karmi na koszt swego gospodarza, a ja się jeszcze ubieram, jeżdżę za granicę i szukam rozrywek…
– Widzę, СКАЧАТЬ
3
4
5