Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 7

Название: Fermenty

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ w Bukowcu, u ojca! tak samo jak dawniej, jak przed czterema miesiącami, i jak dawniej, życie ma być bez celu, z dnia na dzień? Nie powiedziała: nie, ale głębokim, prawie nieświadomym ruchem myśli przeczyła i czuła, że jużby tak samo żyć nie mogła, że jej życie ma teraz nowy etap, że pierwszy skończył się w dniu wyjścia z domu i wstąpienia do teatru. Całą przeszłość dwudziesto-dwuletnią, czasy dzieciństwa, czasy szkolne, kilka lat ostatnich, przepędzonych razem z ojcem, te marzenia, wyczekiwania przyszłości innej i niepodobnej, szalone żądze duszy, szamocącej się w szarym bycie córki zawiadowcy, walki indywidualności, szarpiącej się w jarzmie wegetacji prowincjonalnej – walki z ojcem, wstrętne, marne, a okropne przez swoją tragiczną ciągłość – wszystko to staczało się w przeszłość, w noc, w której zaledwie kontury doniosłych niegdyś zdarzeń widziała teraz. To ostatnie czteromiesięczne życie w teatrze zaczęła rozsnuwać we wspomnieniu. Patrzyła zimno w tę przeszłość niedawną, przypominała sobie teatr i ludzi, w najdrobniejszych szczegółach, i jego nędza z farsami tragicznemi, i twarz jakaś piękna i cyniczna zaczęła się wyłaniać coraz natarczywiej z pamięci i przysłaniać wszystko. Wzdrygała się, jakby pod dotknięciem płazu zimnego i oślizgłego – i w gwałtownem uczuciu złości, nienawiści szalonej, zacisnęła kurczowo dłonie, oczy strzeliły płomieniami, uniosła się, jakby chcąc wstać, iść i mścić się za krzywdy swoje… ale roześmiała się sucho.

      – Głupia! głupia! głupia!.. – szepnęła z nienawiścią do samej siebie, przypominając tego kochanka, marną kreaturę, nędznika, do którego czuła większą pogardę niż żal.

      – Jak ja mogłam! jak ja mogłam! – myślała z palącym wstydem i uprzytomniała go sobie w całej jego nikczemności i głupocie tak dokładnie, że gryzła poduszkę, aby przytłumić gniew na samą siebie, że chciało się jej krzyczeć, aby ulżyć sobie, żeby wyrzucić ten ogrom nienawiści i wstrętu, jaki się w niej zebrał.

      Zadzwoniła na Janową. Nie mogła wyleżeć dłużej. Poczuła się zdrową, zapragnęła pod wpływem tych przejść wewnętrznych ruchu gwałtownego, powietrza, ludzi i przestrzeni. Dusza jej rozbłysła oślepiającym ją samą płomieniem energji, który podrywał, przepalał i unosił.

      – Zimno dzisiaj? – zapytała Janowej, pomagającej jej ubierać się.

      – A zimno, adyć kiej pies tak gryzie. Panienko! a panienka wie, że dzisiaj był pan z Krosnowy? Szłam, a on mię pyta: Janowa! Grzecznie się ukłoniłam i słucham. A on wąsiki se podkręca i rzeknie: A panna Janina już wstała? – powiadam, a juści że nie, a on chlasnął bacikiem konia i powiada: A niech się Janowa kłania panience ode mnie. Grzeczny pan…

      – To Janowa zna pana Grzesikiewicza?

      – Za pozwoleniem panienki, ale my z jego matką… panienka się gniewać nie będzie, co?

      – Nie nudcież, mówcie prędzej.

      – A tośmy z jego matką, za pańszczyzny, razem chodziły do roboty do dworu.

      – Janowa z jego matką? – zapytała dotknięta nieprzyjemnie.

      – A juści. Ony są teraz wielkie państwo, pan Bóg im poszczęścił i zostały szlachta, a ja sługuję, jak sługiwałam. A niechta, moja panienko! a niechta Pan Jezus da wszyćkiemu narodowi dobra po zęby, to i biedny się pożywi prędzej. A Grzesikiewicze dobrzy ludzie; że tam stary lubi się kiejś niekiejś napić krzynkę, toć nie grzech, bo majątek robi, a ona taka dobra kobieta, że szukać lepszy, a pewnikiem się nie znajdzie. Przecież ja, no cóż, ja… prosta kobieta jestem, na wyrobku, a jak tam pójdę, to mnie ugości, kiej równą, a przecież ony ziemi mają z tysiąc włók, a taka szlachta wielka! Druga toby nie chciała i patrzeć na mnie, a ta i gada ze mną to o swoim Jędrusiu, to o Józi! Ja i powiadam o swoi pani córce, to znowu ugotować każe wódki z tłustością i częstuje… dobra kobieta.

      – Janowa ma córkę?

      – Mam panienko! Oho! moja pani córka jest teraz pani! Wzieny ją te warsiawskie państwo, co to do Zwolenia przyjeżdżają co lato, do siebie. Dzieci nie mają, i jak zobaczyły moją Anusię, tak się im spodobała, że nie mogłam się oprzeć i dać ją dałam, bo jakże… miałam dziecku los zagrodzić?.. Teraz je we klasach i na takich wielgich, jak dobrodziej, księgach se czyta, a uczona taka, że po zagranicznemu już gada. – Mówiła z dumą naiwną.

      – Często ją widuje Janowa?

      Janowa nie odpowiedziała zaraz, otarła nos i oczy zapaską, pokręciła się bez celu po pokoju i dopiero, rozczesując włosy Jance, mówiła:

      – Nie można często, bo zimą je we Warszawie, a latem, jak są w Zwoleniu, to Anusia mówi, że się państwo gniewają, jak przychodzić często, i że się przeszkadza w uczeniu. Ciężko mi nieraz, bo chciałoby się człowiekowi pogłaskać ją, przytulić, popłakać z uciechy, ale kiej nie można, bo to i dla niej nie honor, i sama nie śmiem, bo gdzie mnie się dotykać brudnemi ręcami takiej pannicy w szlachetnym ubiorze, co wygląda jak jaka grafinia. Ale moja Anusia dobra, łoni dała mi całego rubla i chustkę, i materji na całe obleczenie. Spłakałam się i aż zaniesłam dobrodziejowi na msze, i krzyżem leżałam na jej intencję, za tę dobroć. – Mówiła cicho, i łzy głębokiej radości szkliły się w jej wyblakłych oczach.

      Janka przyglądała się jej uważnie, bo nie tyle zajęło ją opowiadanie o córce, ile to, że razem z matką niedoszłego jej męża chodziła do roboty.

      Kazała później poodsłaniać zupełnie okna i wyjrzała na świat.

      Zmrok mętny, zielonawy, rozpościerał się nad lasami, deszcz ustał, ale wiatr się zrywał i trząsł drzewami, i prześwistywał po drutach telegraficznych z jękiem żałosnym; zielone światła na stacyjnych wekslach migotały w szarości, niby kwiaty promieniejące.

      Janka, wpatrzona w żółcące się nad lasami, nagie szczyty wzgórz, przypomniała sobie te dawne wycieczki w lasy, o takiej porze, i zapragnęła iść zaraz, ale, przeszedłszy przez pokój, osłabła, nogi gięły się pod nią, i czuła się tak wyczerpaną, że poszła do jadalni i usiadła. Janowa zapaliła światło i przyniosła jej cały stos gazet, ale nie mogła czytać, odsunęła płachty zadrukowanego papieru, wpatrzyła się w lampę i długo siedziała bez ruchu, słowa i myśli. Wyczuwała tylko przyjemność, że jest, że żyje, że zaraz, jak tylko zechce, może wstać i iść.

      Orłowski, po zdaniu służby pomocnikowi, przyszedł, przebrał się w jakiś stary bez guzików mundur i siadł z drugiej strony stołu, nawprost córki. Janowa szykowała do herbaty.

      – Niech się Janowa zapyta, może panienka zje befsztyk, doktór zalecił! – rzucił cicho z za gazety, prześlizgując się tylko spojrzeniem po twarzy Janki, która na to pytanie podniosła oczy na niego.

      – Dobrze, niech Janowa usmaży – odpowiedziała Janowej, która powtórzyła dosłownie.

      Orłowski błysnął zadowoleniem, położył pismo i sam zaczął z kredensu wystawiać na stół konjak, owoce, kieliszek, ciastka, konfitury, wina. Nie mówili z sobą, chwilami tylko łapali się oczyma i odwracali zmieszane twarze, lub powlekali je udaną obojętnością.

      – Janowa!… СКАЧАТЬ