Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 6

Название: Fermenty

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ także chciał postawić na swojem i zmusić! – pisał szybko doktór i podsunął mu kartkę.

      – Tylko jej nie zmusisz! Być może, uniosłem się, no, może w rozdrażnieniu sprawiłem jej przykrość, ale czy powinna była zaraz, natychmiast uciekać z domu, powinna była, pomimo wszystkiego, co zaszło pomiędzy nami, porzucać mnie, ojca, dom? I poco? aby wstąpić do teatru!.. słyszysz, córka porządnego domu, moja córka, do teatru, do teatru! – powtórzył z przyciskiem.

      – Wypędziłeś ją, musiała coś zrobić z sobą.

      Orłowski aż skoczył, przeczytawszy te słowa.

      Oczy mu latały w orbitach, broda i usta trzęsły się od gwałtownego wzruszenia. Zaczął przygryzać brodę i biegać po pokoju wkółko, jak zwierzę w klatce, potem usiadł zpowrotem na fotelu, aż sprężyny zatrzeszczały. Zapanowało chwilowe milczenie; przez okna przedzierał się brzęk przekładanych na stacji szyn, w szyby pluskał deszcz z dawną monotonją, a głuche, jednostajne dźwięki fortepianu sączyły się przez ścianę i rozpylały w powietrzu. Doktór spokojnie siedział i śledził muchy, marne, ostatnie, jesienne muchy, łażące leniwie po białym obrusie.

      – Wypędziłem… ale ona poszła, ani się obejrzała, poszła i ani mi słowa jednego nie powiedziała na pożegnanie, poszła do teatru, na komedjantkę, pomiędzy bandę łobuzów i ladacznic, rzuciła mnie, ojca, dla nich… A niegodziwa, niegodziwa, niegodziwa! – syczał i targał sobie mundur na piersiach i dygotał cały. – Wypędziłem… a ona przez cały czas nie napisała do mnie nawet słowa jednego! Cztery miesiące! Dobrze, że jesteś kawalerem, dobrze, że nie masz dzieci, nie znasz więc tych cierpień, jakie sprawiają one ojcom… Cztery miesiące sam, w trwodze ciągłej o nią, otoczony upokorzeniami, a!.. a!.. – Gniew zatkał mu gardło, że słowa przemówić nie mógł.

      – Trzeba było jechać po nią, przebaczyć i zabrać do siebie – napisał doktór.

      – Ja miałem jechać, prosić, upokarzać się przed nią, ja?! – krzyczał, uderzając raz po raz zaciśniętą pięścią w piersi, aż dudniło. – Ja? nigdy, niechby mnie raczej djabli wzięli!

      – Ciebie nie wzięli, ale ją przez to wzięli!

      Orłowski przeczytał, milczał długo, ukrywszy twarz w dłoniach.

      – Ja czekałem, że przecież odezwie się w niej córka i powróci – mówił przejętym łzami głosem; – czekałem choćby listu, myślałem, że napisze o pieniądze, bo ona tam nędzę cierpiała, byłbym rzucił wszystko, i na pierwsze jej słowa pojechał i przebaczył, bo przecież to dziecko jedyne moje, a ja nie mam nikogo prócz niej, i jestem stary, bardzo stary, a starość samotna jest gorzką, o jak gorzką, tego ci powiedzieć nawet nie mogę; zresztą, pocóżbym żył, gdybym nie mógł żyć dla niej? Dwa tygodnie temu dostaję z Warszawy telegram, patrz, noszę go przy sobie: „Panna Orłowska chora. Szpital Dzieciątka Jezus. Prosi o przyjazd. Głogowski”. Pojechałem. Zastałem ją nieprzytomną. Otruła się, wiesz o tem, boś ją później ratował i uratował, ale dlaczego to zrobiła, nie wiem do dzisiaj.

      Doktór spojrzał na niego z pod czoła.

      – Odzyskałem ją i traciłem. Byłbym sobie palnął w łeb, gdybyś jej nie uratował. Na złość mi to zrobiła, tak, na złość, żeby mnie zabić, a łajdaczka, łajdaczka!.. – krzyczał prawie i gryzł ręce, szarpał mundur i rzucał się jakby w paroksyzmie obłędu. Uspokoił się po chwili, pozapinał mundur na wszystkie guziki i naciągał machinalnie białe rękawiczki.

      – Musisz wiedzieć, dlaczego się truła, przez kogo – mówił spokojnie, ale głos mu drżał i oczy świeciły ponuro. – Powiedz otwarcie, wszystko… tak, wszystko przebaczę jej, ale jeśli tam jest winien człowiek jaki, zabiję, tak mi dopomóż Boże i wszyscy święcił – wymawiał wolno przez błyskające zęby.

      – Nie, nic nie wiem – powiedział śpiesznie doktór, zdjąwszy respirator – wiem tylko, że się bała powrócić do ciebie. Co chcesz, to twoja córka i tak samo gotowa jest raczej złamać się, niźli zgiąć. Pogódźcie się, to wam obojgu na dobre wyjdzie. Ona cię kocha, ale jeśli chcesz to usłyszeć sam z jej ust, musisz i ty ją kochać. Poco wy się męczycie, poco?

      – Poco? prawda! tyle lat, tyle cierpień…

      – Pociąg dochodzi! – zawołał posługacz, wsadzając we drzwi głowę.

      – Poco! – powtórzył Orłowski cicho, ucałował doktora i wybiegł śpiesznie.

      Doktór poszedł do Janki, ale, że nie spostrzegła go natychmiast, cofnął się i zaraz odjechał. A Janka zapadła w stan dziwnego odrętwienia, w którym się czuje, słyszy, widzi nawet, tylko się nie wie.

      Pod czaszką czuła jakąś wielką próżnię, w której rozbrzmiewały echami odgłosy życia zewnętrznego, niezrozumiałe i niepojęte. Patrzyła w głąb nieokreśloną i kilkakrotnie odruchowo powtórzyła słowa doktora:

      – Prawda czasami jest zbrodnią, bo zabija tak samo.

      I wolno zaczynała później snuć konsekwencje takiego wyznania aż do końca, i cofnęła się, blednąc, opuściła się bezwładnie w sobie, i ostry, przejmujący ból gryzł ją w serce. Nie można – myślała – musi się kryć z przeszłością, musi strzec słów własnych, pilnować się, ukrywać, grać rolę wstrętną obłudnicy. – Ona musi ukrywać coś przed ludźmi, wstydzić się! ona! co niedawno byłaby wyzywała do walki świat cały, ona, co tak dumnie i pogardliwie traktowała błąd wszelki i słabość wszelką, która prawie nie rozumiała, że ona może zrobić coś takiego, z czemby musiała się kryć, bo wszystko robiła świadomie, jak człowiek, który wie, co robi – i teraz, teraz! kryć się musi, udawać, grać komedję – i musi tak robić, a nie inaczej. – Oczy jej pociemniały łzami złości bezsilnej, buntem przeciwko temu jarzmu narzuconemu; jej gwałtowna natura zrywała się w energicznym proteście przeciwko obłudzie, jaką odtąd żyć musiała.

      – Toby ojca zabiło… Tak, tak… – powtarzała ciężko, coraz wolniej, i głęboka litość, pełna bolesnego współczucia, budziła się w jej sercu, ale równocześnie dziwiło ją to uczucie, dziwiło ją, że we własnem sercu znajduje coś, jakby miłość do tego, którego, jak się jej zdawało, nienawidziła, do ojca, który ją tyranizował i męczył lata całe, który ją wygnał z domu. O, jeszcze dzisiaj, teraz, poczuła ból tamtej, przeszłej chwili; odnowiła się rana, którą kiedyś wpłynęło całe morze nienawiści. Zapatrzona w mrok pokoju, powtarzała: Precz! precz!.. i czuła, że ją taki sam kurcz trwogi i bólu ściska, jak wtedy, kiedy ją temi słowami wyganiał na zawsze z domu. – Jestem w tym samym pokoju, pomimo wszystkiego – myślała, rozglądając się i jakby budząc z przykrego uczucia. – Mam go oszczędzać poto, ażeby mnie znowu wypędził, gdy mu się w czem sprzeciwię… Nie miała w sobie odpowiedzi innej, tylko powtarzała ją, krzepiąc się wpół świadomie do odebrania przyszłego ciosu.

      – To pójdę, pójdę w świat! – powtarzała bezmyślnie i, przez jakieś skojarzenie dziwne, zaczęła się w niej budzić przeszłość niedawna, wiązała bezwiednie dzisiaj z dniem onegdajszym, bo wczoraj tkwiło w niej szarą, niewyraźną plamą. Zadrżała, bo się jej wydało, że leży w tym samym hotelu, w którym się otruła, СКАЧАТЬ