Название: Chłopi
Автор: Władysław Stanisław Reymont
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– A przecież to nasze, nasze… jakże to iść we świat… Kowal by wnet zabrał… nie, nie ruszę się stąd… jak pies warowała będę, czy Antek chce, czy nie… Ociec nie wieczny, a może się co jeszcze przemieni… dziecisków na poniewierkę nie dam ni sama nie pójdę… toć to ich… nasze… – marzyła wpatrzona w ośnieżony sad, z którego występowały zarysy budynków, białe rozsrebrzone dachy, czerniały ściany, występował w głębi za szopą ostry szczyt brogu136. Jakby jej wrosły nogi w lód, że ruszyć się nie mogła ni oderwać oczów, ni serca rozkołatanego.
Noc cicha, mroźna, granatowa, osypana gwiazdami, jakoby tym piaskiem srebrnym, obtulała zaśnieżoną ziemię, drzewa stały bez ruchu, pochylone pod ciężarem śniegów, uśpione, niepojęte w tej cichości, jaka się rozlewała nad światem, niby białe cienie widm, niby stężałe opary, śniegi skrzyły się ledwie uchwytnie, głos wszelaki zamarł, że tylko coś, jakby szelest drgających gwiazd, jakby tętna ziemi przemarzłej, jakby senne dychanie drzew zmartwiałych – drżało w mroźnym powietrzu.
A Hanka stała wciąż, niepomna na czas biegnący ni na szczypiące, ostre zimno. Przywarta oczami do domu, piła go, obejmowała sercem i brała w siebie z całą mocą głodu i marzenia.
Zbudził ją dopiero skrzyp śniegu, ktoś zeszedł z drogi na staw i kierował się ku niej, a po chwili spotkała się oko w oko z Nastką Gołębianką.
– Hanka! – wykrzyknęła zdumiona.
– Dziwujesz się, jakbym już stergła i po śmierci straszyła!
– Co wam też do głowy przychodzi, dawnom waju137 nie widziała, tom się zdziwiła. W którą stronę idziecie?
– A do młyna.
– To i mnie droga, bo Mateuszowi niosę kolację.
– We młynie teraz robi, na młynarczyka praktykuje?…
– Gdzieby tam zaś na młynarczyka się sposobił! Na tartaku, co go to postawili przy młynie, a pilno mają, że już i wieczorami robią.
Szły obok siebie, Hanka mało które słowo rzekła, a ino Nastka trzepała wciąż, ale się strzegła, by o Borynie nic nie powiedzieć, juści, że o to Hanka nie spytała, nijako było, choć rada by posłuchała.
– Dobrze młynarz płaci?
– Po pięć złotych i groszy piętnaście bierze Mateusz…
– Aż tyla! Pięć złotych…
– Przecież jego to głową wszystko idzie, to i nie dziwota.
Hanka milczała, ale przechodząc wprost kuźni, z której przez wybite szyby buchały czerwone światła i krwawiły śniegi, szepnęła:
– Ten judasz zawsze ma co robić.
– Czeladnika se przybrał, a sam cięgiem jeździ, pono z Żydami spółkę trzyma w lesie i razem ludzi oszukują.
– Tną to już poręby?
– W lesie to siedzicie czy co, że wam nie wiadomo?
– Nie w lesie, ale za nowinami nie biegam po wsi.
– A to żebyście wiedzieli, rąbią, ale na przykupnym.
– Juści, naszego przecież nie pozwolą tknąć…
– Ino nie wiada, kto zabroni, wójt trzyma ze dworem, sołtys też i wszyscy, co bogatsi.
– Prawda, kto ta bogaczów zmoże, kto ich przeprze… A zajrzyj, Nastuś, do nas.
– Idźcie z Bogiem, przylecę którego dnia z kądzielą.
Rozstały się przed młynarzowym domem. Nastka poszła do młyna, na dół nieco, a Hanka przez podwórze do kuchni; ledwie się tam dostała, bo pieski się zleciały i zaczęły doszczekiwać i przypierać ją do ściany, aż Jewka obroniła i powiedła, ale nim się rozgadały, weszła młynarzowa i zaraz prosto z mostu rzekła:
– Do męża macie interes? Jest we młynie.
Nie czekała, ino poszła, ale spotkała się z nim w pół drogi; poprowadził ją do pokoju, zaraz też zapłaciła mu, co była winna za kaszę i mąkę.
– Krowę zjadacie! – powiedział zgarniając pieniądze do szuflady.
– Cóż poradzić, kamieni przeciech nie ugryzie.
Zła była.
– Wałkoń jest wasz chłop, to wam powiem.
– Jest wałkoń abo i nie jest! Cóż to będzie robił? Gdzie? U kogo?
– Nie ma to młocki we wsi?
– Parobkiem ni wyrobnikiem nie był, to i nie dziwota, że się do tego nie rwie.
– Przyzwyczai się jeszcze, przyzwyczai! Szkoda mi chłopa, choć wilkiem patrzy i nieustępliwy, rodzonego138 nie uszanował, ale szkoda człowieka…
– A dyć mówili… że jest robota u pana młynarza… dopraszam się… może by pan Antka wziął do roboty… dopraszam się… – buchnęła płaczem, obłapiała go za nogi, całowała po rękach, a prosiła gorąco.
– Niech przyjdzie, prosił go nie będę, robota jest, ale ciężka, przy obróbce drzewa pod piły…
– Dyć poradzi, sposobny do wszystkiego, jak mało któren we wsi…
– Wiem, dlatego mówię, żeby przyszedł do roboty, ale swoją drogą źle wy swojego pilnujecie – źle.
Stanęła wystraszona nic nie rozumiejąc.
– Chłop ma dzieci i żonę, a za drugimi sie ugania.
Zbladła i poczęła się trząść w sobie.
– Prawdę mówię, wałęsa się po wsi nocami, widzieli go ludzie nie raz jeden…
Odetchnęła z ulgą ogromną, wiedziała przecież o tym i dobrze rozumiała, że go tak pamięć krzywdy rzuca po nocach i spać nie daje… a ludzie zaraz to sobie farbują na swoje.
– Mógł się już wziąć do roboty, zaraz by mu wywietrzały z głowy kochania.
СКАЧАТЬ
136
137
138