Название: Płanety
Автор: Władysław Orkan
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– Tereś! – zwróciła się matka do dziewczyny, która z zagiętymi po łokcie rękawami lnianej koszuli mięszała ciasto na nieckach – umyj se ręce i zabier się do innej roboty. Ja to już sama skończę. Przynieś karpiele z piwnicy, obier je, a potem przygotuj grzyby i kapustę…
– Dyć jeszcze czas… – zauważyła Terenia, nie chcąc przerywać miłej roboty. Lubiła patrzeć, jak się jej ciasto wymykało z pod drobnych paluszków.
– Nie czas, nie, bo wieczór na ramieniu. Kież się uwarzy?… A groch trza długo gotować, coby uwrzał…
Tereska, rada nie rada, musiała słuchać. Wyjęła leniwie ręce, opłukała w ciepłej wodzie, odwinęła rękawy i przeszła z koszykiem do piwnicy.
Matka tymczasem wymiesiła do reszty ciasto, zarobiła drożdże i ustawiła niecki na piecu.
– W cieple może się prędzej ruszy… – szepnęła do siebie i zabrała się do gniecenia bryndzy na szerokiej misce, lejąc mleko słodkie i bijąc pół kopy jaj.
Dwaj chłopcy przybliżyli się ku niej.
– Mamusiu, co to będzie? – zapytał nieśmiało młodszy.
– Kołacze będą…
– Dziś?… – spytał starszy.
– Dziś póst… nie wiesz o tem? Wilija…
– To nic nie będziemy jeść, bo mama powiedziała Teresie, że dopiero na wieczór ugotuje…
– Na wiliją… – oświadczyła matka.
– To dopiero wieczór wilija?… – pytał żałośnie młodszy.
– Cały dzień wilija, ale się dopiero na wieczór je…
– Na wieczór!… – szepnęli smutno obydwa i spojrzeli ku garnkom, stojącym rzędem na nalepie.
Niezadługo wróciła Tereska i jęła się łupienia kartofli. Matka pokończyła swoje, zapaliła w piecu i szła robota po robocie, raźno, wartko… W dymnej izbie wisiało oczekiwanie rok niewidzianej wilji…
Niebawem i Błażej wrócił z podłaźnicką. Zmarzł jak sęk, bił kerpcami o ziemię i pchał się ku piecowi…
– Mróz, jak sto djabł…
– Cit!… – pogroziła mu żona – wilija dzień święty… Nie obrażaj Boga i ku piecowi się nie pchaj, boś nie piecuch!… Jeszcze mi do ciasta naprószysz. W izbie nie umarzniesz…
Błażej, zbity z tropu, łypnął oczami, jeszcze raz kerpcem jęknął o ziemię i pognał do stajni, wrzucić wołom garść siana. O woły dbał, jak każdy chłop, który im ma co dawać…
– Tereska! – zbaczyła se matka – leć no za ojcem, niech zruci drobnego siana…
– Na stół! Prawda! – klasnęło w dłonie dziewczę i pobiegło za ojcem na boisko.
Matka przykładała drew do pieca. Dym walił się na izbę i sięgał prawie do samej ziemi. Dusiła się kobiecina, raz po raz wycierała oczy fartuchem i uparcie nie odstępowała nalepy…
– Dyć się przecie musi przewalić… – powtarzała głośno.
– Mamo! szczypie! dym!… – wołoł Józuś.
– To idź do izdebki… czemu tu siedzisz?…
Wojtuś pociągnął braciszka, rzucili się strzałą przez sień, drzwi tylko do izdebki zaskrzypiały… Dym pchał się otwartemi na oścież drzwiami, ale z izby nie ustępował. Wszędzie go było pełno.
– Niech będzie pochwalony!… – rozległo się w sieni.
– Na wieki wieków!… – wypadło od nalepy. Błażejowa przetarła lepiej oczy, nachylając się, by dojrzeć, kto tam taki…
Na progu zarysowała się ciemno, jak we mgle, chuda postać.
– A, to ty, Jagnieś!… Pójdź-że dalej, ale tu dym…
– A tam mróz, sto razy gorszy od dymu… – odpowiedziała zgrzytliwie i przypadła do nóg gospodyni. – O, moja gosposiczko!…
– Nie schylaj się, nie… Skądże idziesz?
– Pytajcie się, kaj idę… bo sama nie wiem. U ludzi wilija, a u mnie zawdy póst…
– No, siądźno, siądź, nie narzekaj – mówiła łagodnie gospodyni. – Zostaniesz na wiliję u nas. Nie dużo nas, to się zmieścisz…
– O, moja gosposiczko!… – drugi raz przypadła do nóg Błażejowej. Nie miała słów podzięki. Ona, biedna komornica, raz będzie na „porządnej wilji”, w cieple, przy pełnych miskach… Zdumiona nieoczekiwanem szczęściem, siadła nieśmiało na ławie.
– Cóż ta u ludzi słychać? – spytała po małej chwili gospodyni.
Jagnieszka nie odpowiadała, rozbierając w myśli zaprosiny, nie dowierzając jeszcze… Gospodyni powtórzyła zapytanie.
– U ludzi? u ludzi, pytacie?… Jak zwyczajnie na wilję – każdy ciągnie do chałupy i znosi, co może… Jasiek z Brzegu kupił worek mąki od żyda…
– Czy mu już brakło ziarna?
– Co mieli, to zjedli na jadwencie. Ho! nie każdy to ma swoje, nie każdy…
– No i pomyślijcie, kaj ta do przednowku, a już kupują…
– La biednych cały rok przednowek.
– Dyć tak, nie inaczej… – zadumała się gospodyni, patrząc z założonemi rękami w trzaskający ogień. Myślała o przyszłości, o dzieciach swoich… „Dziś jeszcze mają… ale potem, za jakiś czas… czy się obejdą na wiliję o swojem? Czy ich bieda nie zmusi kupować – i za co?…”
– Rusza się… rusza!… – wołał wesoło mały Józuś, który już wpadł z izdebki i wskazywał rozwartemi palcami na niecki. Jagnieszka podniosła się z ławy.
– Bez uroku! piekne ciasto. Będą się kołacze darzyć…
– Oh, już czas! a ja się zagadała… – karciła się gospodyni. Zdjęła z pieca niecki i przyklepywała dłonią ciasto, które wypychały na boki żywe drożdże.
Błażej wszedł do izby, a za nim wbiegła Teresa, niosąc na narączku drobne siano.
– Cóż tak siedzicie? – zburczała ich gospodyni. – Tereś! Bój się Boga, to już dawno z połednia, a jeszcze ci nic nie wre… Kładź-że drewna na ogień i gotuj co tchu! Siano podścielisz na dość czasu…
СКАЧАТЬ