Название: Strzemieńczyk
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
– A cóż ja na to wam poradzić mogę? – spytał zdziwiony Żywczak…
– Jedziecie pono do Dukli, a może i do Starego Sąndcza – rzekł Ryba.
– Pewnie! – potwierdził Żywczak.
– Tożbyście dla miłości Bożej podwieść mogli biedactwo – dokończył bakałarz, rękę zniżając do kolan Żywczaka.
Mieszczanin stał jakoś obojętny, głową potrząsał.
– Cóż to za jeden ten wasz chłopak? – zapytał. – Od ojca go odkradać… dziecko własne!! A gdyby mi tak kto mojego chciał wziąć!!
– Wybyście pewnie woli Bożej się nie sprzeciwili? boście człekiem pobożnym i rozumnym, a wiecie iż się nie godzi.
Żywczak wciąż głową kręcił, niezupełnie przekonany.
– Czyjże to chłopiec? – zapytał.
Bakałarz jeszcze się wahał z odpowiedzią i dodał.
– Katuje go ojciec za to, że się uczyć chce, a chłopiec już dziś śpiewa w chórze i pisze tak jak z nas żaden!
– Może go jednego ma? – wtrącił Żywczak.
– Dwu ich u niego – rzekł żywo Ryba.
Patrzali sobie w oczy, mieszczanin nie okazywał ochoty mieszać się w tę sprawę drażliwą.
– Powiedzcież mi czyj chłopiec jest? – zapytał powtórnie Żywczak…
– Nie zdradzicie mnie przecie? – przebąknął bakałarz.
– Albom ja taki co za język ciągnie, aby człeka sprzedał? – ofuknął obrażony mieszczanin – po mnie się to nie okazało.
Wstał z ławy bakałarz i w ramię go pocałował.
– Miejcie litość – rzekł… Potem obejrzał się do koła i szepnął mu do ucha – Strzemieńczyka starszy…
Żywczakowi się oczy zaśmiały… wróżba była dobra… Znał on starego Cedrę i nie jeden się raz z nim waśnił, a nie mógł znieść dumy jego szlacheckiej, która przed mieszczańskim dostatkiem głowy ugiąć nie chciała.
– Strzemieńczyka chłopiec – zawołał. – Nie dziwota, że od niego ucieka, bo z tym katem nikt nie wytrwa. Zbój jest, tylko szczęście, że siły już niema, boby z nim codzień przyszło się borykać…
Wóz jeden kryty skórami idzie – dodał – chłopca do środka wsadzić każę i do Dukli a bodaj i do Starego Sąndcza powiozę, ale co potem, bo ja na Węgry zawrócę?
Bakałarz ręce aż złożył z wdzięczności i zawołał.
– Z Sąndcza pójdzie pieszo! radę sobie da… W klasztorze go pokarmią, bo tam panny od furty nikogo głodnym nie odprawiają…
Śmiał się Żywczak.
– Dobrze tak staremu panoszy! – dodał. – Jeść nie ma co, a swój szczyt tak nosi jakby złotym był i ludzi drugich niema za Boże stworzenia. Przekonają się wszyscy co zacz jest, kiedy od niego własne dziecko ucieka…
– A! – westchnął Ryba – chłopiecby srogość ojcowską zniósł, bo cierpliwy jest i poczciwy, ale uczyć się chce, a rodzic mu broni.
– Tak, aby z niego takiego niezdarę uczynił jak sam jest – krzyknął Żywczak. – Nie ujmuję ja czci szlachcie i panoszom, toć oni się biją i bronią nas a na świecie potrzebni są, ale i drudzy też ludzie, choć ziemię orzą i kupią wożą…
– Lub Boga chwalą – przerwał bakałarz.
Żywczak skłonił głowę.
– Chłopca więc weźmiecie? – spytał Ryba uradowany.
– Co nie mam go wziąść! – rzekł Żywczak. – Powiadacie, że to ma być Bogu na chwałę… a no i od kata wyzwolić też zasługa. Ino mi go jak dzień przyślijcie, bo ja na niego ani na nikogo czekać nie myślę. Komu w drogę temu czas. Dnie poczynają gorące być, chłodem trzeba do popasu.
– Sam go wam przyprowadzę – dziękując dodał odchodzący bakałarz.
Spieszył potem do szkoły, aby i dobrą wieść przynieść zamkniętemu i wyzwolić go z izby… Nie było się już co obawiać napaści starego Cedry, więc Grześ do komory przeszedł…
Gdy się to działo w szkole, Strzemieńczyk ciągle na syna powrót oczekiwał. W głowie mu się to nie mogło pomieścić, aby dziecko śmiało od niego uciekać. To ukrywanie się po wczorajszem obiciu, wydawało się najsroższej kary godnem. Bić go znowu wstręt miał i własnej popędliwości się obawiał, bo milcząca cierpliwość dziecka, wściekłość w nim rodziła… Postanowił więc, jak skoro się zjawi, w ciemnym loszku zasadzić go na chleb i wodę…
Czekał tylko rychło Zbilut, który też na niego czatował, da znać, że Grześ powrócił. Lecz oba czekali i wyglądali na próżno i gniew ojca coraz się wzmagał.
Po południu już zamiast zamknięcia do lochu, zaprzysięgał się obić go wprzódy i trzymać dopóty, pókiby nie obiecał poprawy.
Nad wieczór niepokój się wzmógł, Grzesia nie było… Zbilut nawet do ojca nie śmiał się zbliżyć.
Nadzieja powrotu dziecka słabła coraz, stary Cedro to gniewem się unosił, to czynił sobie wyrzuty. Łzy mimowolnie zbierały mu się pod powiekami. Zbilut parę razy probował zdaleka coś szepnąć do niego, i nie otrzymał odpowiedzi. Z twarzą zwróconą w stronę fary stał długo Cedro mrucząc coś niewyraźnego, noc nadeszła. Grzesia nie było.
Idąc do snu i całując ojca w rękę, Zbilut coś chciał powiedzieć o bracie, Cedro nogą uderzył w podłogę.
– Słyszysz! żebyś mi więcej imienia jego nie ważył się wspomnieć!…
Zyskał na tem młodszy, że ojciec mając go jednego, z oka już na chwilę nie spuszczał.
II
We dworku Strzemieńczyków, z pozostałych mieszkańców mało kto zasnął tej nocy. Najmniejszy szelest rozbudzał, bo się ciągle jeszcze krnąbrnego dziecka spodziewano. Ojciec wstawał kilka razy, szedł do okna i w mrokach dziedzińca upatrywał Grzesia, który już nie miał się tu pokazać. W starej szkole pod farą nikt też oka nie zmrużył.
Grześ miał odwagę dziecka, które się niczego nie lęka, bo nie zna niebezpieczeństwa. Nic go to nie obchodziło, że wybierając się na długą wędrówkę, miał na nogach stare, podarte chodaczki СКАЧАТЬ