Strzemieńczyk. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski страница 3

Название: Strzemieńczyk

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ o co naówczas bakałarzowi nie było łatwo, siadał go przepisywać, dnie i noce przy kaganku czasem spędzając nad Boëcyuszem lub jakim rzymskim poetą.

      Przywozili naówczas do Polski te skarby mnodzy duchowni, którzy do Rzymu i Włoch w sprawach kościoła lub dla nauk wysyłani byli.

      Jacek Ryba pierwszym był Grzesia Strzemieńczyka nauczycielem, i wychowańcem tym swoim czuł się dumny. Miał on go za dziecię cudowne, od Boga ubłogosławione, wielką przyszłość zapowiadające.

      Bakałarz ledwie się był, umywszy i pacierz odmówiwszy, przygotował iść na jutrznię do kościoła, gdy z podziwieniem ujrzał wpadającego żywo do komory ulubieńca swego, z zarumienionemi policzkami, zdyszanego, przelękłego. Nic nie mówiąc chłopak pochwycił go za rękę i całować ją zaczął wzruszony.

      – Cożeś ty tak rannym ptakiem? – zapytał niespokojny Ryba.

      Spojrzał bacznie; Grzesiowi w oczach wymowne łzy stały. Bakałarz wiedział co chłopiec cierpiał od ojca, ścisnęło mu się serce, pogłaskał go po głowie.

      – No, mów! – rzekł głosem cichym.

      – A! ojczulku! – odezwał się Strzemieńczyk, nawykły go tak nazywać – nie wiem co mam począć! Dłużej już tak nie wybędę. Dziej się wola Boża. Ojciec… ojciec…

      Bakałarz potrząsnął głową znacząco, jak gdyby powiedzieć chciał:

      – Wiem ci ja! ale rodziców szanować potrzeba.

      Chłopak westchnął.

      – Dlatego, że ojca szanuję i gniewać go nie chcę, muszę precz ztąd, muszę.

      Żachnął się Ryba w tył cofając.

      – Co tobie? na Boga miłego! Dokąd?

      – Dokąd? albo ja wiem! – szepnął Grześ.– W świat! Do Krakowa… Ojciec z nas obu chce koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył. Samiście mówili mi nieraz, że głosu Bożego słuchać potrzeba, a ja czuję go w sobie!

      Bez nauki żyć, wolałbym umierać, dla niej w świat iść muszę.

      Łzy prędko otarłszy chłopiec, czarnemi oczyma bystro spojrzał na bakałarza, który stał smutny i zamyślony.

      – Słyszałem od was, że w Krakowie dla ubogich jak ja pacholąt, ludzie są litościwi, którzy ich karmią, aby na chwałę Bożą uczyć się mogli.

      – Dziecko! dziecko! – podchwycił bakałarz. – Bóg ci litościwy jest nad opuszczonemi, i ludzie są dobrzy na świecie, ale pójść w świat z sakwą na plecach, z drewnianą miską u pasa, prosić jałmużny chleba i jałmużny światła, nie wiesz co przecierpieć trzeba.

      Chłopak strząsnął się dumnie.

      – Alboż to ja cierpieć nie potrafię? – zawołał – albo mi to w domu był raj? Ja już od dziecka do głodu nawykłem i chłodu.

      Tu pocałowawszy znowu w rękę bakałarza, jakby go tą pokorą chciał zmiękczyć i przekupić dla siebie, dodał.

      – Nauczyliście mnie trochę śpiewać, po ulicach pieśni nabożne z drugimi nucić mogę. Za to ludzie dobrzy dają kołacze i grosze… Umiem też, z łaski waszej, pisać niczego…

      Ryba się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.

      – A! ty! ty! – rzekł weselej – niczego! Ty malujesz nie piszesz i kaligraf z ciebie, choć smarkaty, że się i ze staremi nie powstydzisz iść na wyścigi. O tem niema co mówić, to prawda, to prawda.

      Grześ przerwał żywo.

      – No, więc czego się mam obawiać? Bylebym się dowlókł do Krakowa, albo to bieda wielka. Na każdej plebanii nocleg mi dadzą, w każdym klasztorze pokarmią. Chleba dużo nie potrzebuję, łyżką strawy będą syty.

      Gdy to mówił, oczy mu się świeciły.

      – A ojciec – cicho zagadnął Ryba. – Co powie ojciec, gdy cię nie stanie?

      Grześ oczy spuścił.

      – Ojcu się Zbitut zostanie – odparł cicho.– On go lepiej niż mnie kocha. Ja mu tylko zgryzotą jestem i ciężarem. Zbędzie się, zapomni, lżej mu będzie.

      Słuchać go nie mogę, więc obrazy Bożej uniknę, a po mnie – dokończył smutno – płakać nie będzie.

      Bakałarz zadumany, nic nie mówiąc, głową potrząsał. Stał w niepewności jakiejś, nie chcąc ni radzić ni odradzać. Dziecka mu ulubionego żal było, które się tu mogło zmarnować. Miał to przekonanie, że w Krakowie z niego coś nadzwyczajnego zrobią. Z drugiej strony, postradać tego ucznia, tego ulubieńca, którego sam własnem tchnieniem wywiódł tak cudownie ze swawolnego pacholęcia, żal mu było.

      Grześ pisał tak ślicznie, a wszystkie charaktery naśladował tak kunsztownie! W kościele gdy śpiewał, głos miał tak piękny, że do łez poruszał, do modlitwy duszę podnosił!

      To dziecię biedne, puścić w świat na stracone imię, na losy, które Ryba znał najlepiej, bo ich sam doznał w wędrówkach po świecie, strach było!! żal srogi!

      Ukradkiem stary bakałarz otarł rękawem oczy, ale myśl mu przyszła, że Bóg ojciec sierotom…

      Na twarzy chłopca malowało się po tęsknocie takie męztwo, takie pragnienie tego co mu przyszłość gotowała, takie jakieś powodzenia przeczucie, że wstrzymywać go, któż wie, czy się godziło?

      – Ojczulku! – dodał Strzemieńczyk śmiało. – Myślałem całą noc, modliłem się panu Bogu, prosiłem go o natchnienie. Już to postanowione… Nie przeciwcie się. Idę w świat!… Za ojca wy mi dajcie błogosławieństwo.

      I przykląkł przed nim, za rękę drżącą chwytając starego, który głowę jego ująwszy, modlitwę cichą szeptać zaczął. Popłakali się oba. Mówić już nie było co więcej.

      Dzwoniono na jutrznię, poszli razem do kościoła, ale ostrożny bakałarz, obawiając się, aby stary Cedro nie przyszedł tu szukać syna, ukrył go na chórze i drzwi zaryglował.

      Grześ upadł na kolana, złożył ręce i modlił się gorąco.

      Mało na jutrzni pobożnych było, oprócz kilku starych kumoszek z różańcami w ręku; mieszczanie na wiosnę mieli dosyć do czynienia w polach i ogrodach. Msza już była przy ofiarowaniu, gdy męzkie buty i chód posuwisty usłyszał bakałarz, głowę wychylił i zobaczył Strzemieńczyka starego, który idąc na wszystkie się strony oglądał, niewątpliwie szukał syna.

      Grześ się przychylił i za słup schował.

      Cedro ukląkł w ławie mszy świętej słuchać, bo bezbożnym nie był, ale domyślił się łatwo bakałarz, że on tu nie dla nabożeństwa, ale dziecka zbiegłego przyszedł szukać.

      Zaledwie СКАЧАТЬ