Название: Strzemieńczyk
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Grześ nie mógł go sobie przypomnieć. Głos i twarz były mu znane, ale człowiek wydawał się obcym.
Mnich położył mu ręką na ramieniu i uśmiechając się łagodnie, szepnął, iż był tym, dla którego on przepisywał niegdyś wyjątki Boecyusza…
Strzemieńczyk teraz dopiero poznał go i zawołał zdziwiony.
– Ale cóż z wami się stało?… ta suknia?…
– Dała mi spokój, dobiłem do portu… jestem szczęśliwym – rzekł uśmiechając się Boner. – Dwu panom służyć nie można, wybrałem więc tego, ku któremu wielka mnie miłość ciągnęła… baranka skrwawionego na krzyżu…
Z zazdrością prawie i poszanowaniem skłonił przed nim głowę Grześ i westchnął.
– Widzę z twego oblicza smutnego – dodał ojciec Izajasz – żeś… na rozdrożu, a w niepewności dusza twoja… Chodź ze mną, zwierz mi się, ażali nie przemówi przez niegodne usta Duch święty, może ci pociechę dam, a przynajmniej zaboleję z tobą…
Szli tak razem ku klasztorowi św. Katarzyny na Kaźmierz, a Grześ powoli opowiadał o swych wędrówkach.
Choć się ze stanu duszy swej nie zwierzał przed Izajaszem, łatwo mu było z samej powieści go odgadnąć. Milczał mnich nie przerywając… Razem weszli do celi mnicha.
O. Izajasz z umysłu zajmował i wyprosił sobie najnędzniejszą, ciemną, wilgotną, małą, a spojrzenie na nią malowało człowieka, który na świecie żył jeszcze, lecz już nie dla świata.
Nie było tu ani łoża, ani pościeli, bo asceta sypiał kilka godzin zaledwie, krzyżem leżąc na podłodze.
W kącie stał klęcznik twardy, a około niego zaschłej krwi krople rozprysłe, świadczące o biczowaniu… Krzyż i trupia głowa koronowały go…
Było to schronienie męczennika…
Z wesołą twarzą wprowadziwszy go, mnich zwrócił się do Grzesia…
– Tu szczęście moje! – zawołał – nie ma go gdzieindziej!
Trwoga jakaś ogarniała studenta, który stał zaniemiały…
– Mów jako przed bratem, co cię boli – dodał zakonnik.
– Znacie trochę żywota mojego – począł Grześ. – Uszedłem z domu rodzicielskiego dla nauki, bom do niej czuł popęd wielki, dla niej o głodzie i chłodzie włóczyłem się po świecie. Nie jestem syt, nie wszystka nauka słodką mi się wydaje… Powróciłem w rozterce z sobą samym.
Mam-li wdziać suknię duchowną, czy w życiu czynnem, do którego pochop też czuję, starać się służyć ludziom i Bogu?
Co czynić? co przedsiębrać? nie wiem. Świat mi się uśmiecha jeszcze, nie mam siły się go wyrzec, a potęga jakaś z góry zdaje się mnie popychać na inną drogę…
Wy, ojcze szczęśliwi jesteście, bo głos, który mówił do was, inne zagłuszył, a ja…
Izajasz słuchając go, stał z rękami złożonemi do modlitwy i zdawał się więcej może modlić, niż słuchać go, prosić o natchnienie z góry…
– Cóżeś przyniósł z tej wędrówki po obczyźnie? – spytał łagodnie…
– Ten sam niepokój z jakim wyszedłem ztąd, wątpliwości wielkie, niepewność wszystkiego, do czego się dobijałem tak usilnie. W tej mądrości ludzkiej, którą zdobyć pragnąłem, zaledwie kielich jej ust moich dotknął, ambrozya się w żółć zmieniała. Co zdala jaśniało mi, zblizka wydaje się nikczemnem… Gdziem się spodziewał ziarna, pustą znalazłem łupinę…
Izajasz milczał.
– Uczyć się pragnę zawsze, lecz są chwile, w których nauka wstrętną mi jest, bo ją czuję zawodną. Mam-li wdziać suknię duchowną??
Mnich dumał, dał znak ręką i poszedł do klęcznika, padł na kolana, złożył dłonie, pochylił głowę i zatopił się w modlitwie.
Grześ stał patrząc nań z podziwieniem i trwogą.
Na tej rozmowie z Bogiem, Izajasz zdawał się o nim zapominać, nareszcie powstał zwolna… Spojrzał na oczekującego miłosiernie…
– Nie spiesz z tem – rzekł – co powinno być dziełem przekonania i natchnienia. Walczą w tobie nieukołysane żywioły, a walka ta, jak każda w życiu, może być płodną. Ale w tym ducha stanie, do bozkich ołtarzy przybliżać się nie godzi. Pomnij, że pierwsi chrześcianie katechumenami długo stać musieli po za zgromadzeniem wiernych, niżeli do agapów byli przypuszczeni…
Lepiej jest nie wchodzić tam, zkąd wyjść się nie godzi, niż wnieść ze sobą, nie już zgorszenie, ale wątpliwość. Wzrok twój mgła ziemska jeszcze zaciemnia, nie widzisz jasno, módl się i pracuj…
Gdy człowiek jest bezsilny, naówczas, na godnego pomocy, spływa łaska… z łaską spokój ducha, a z nią spadają z oczów łuski…
Nie, nie kwap się! – powtórzył Izajasz.
Grześ odetchnął swobodniej.
– Widzisz – dodał Boner – sam kapłan i zakonnik, nie ciągnę cię do tego, co dla mnie portem jest i szczęśliwością, albowiem wyzuć się trzeba ze starego człowieka, aby nowym być, a w tobie kipi krew i bije serce…
– Skazany więc jestem – przerwał Grześ smutnie.
– Na walkę, jak wszyscy ludzie – odparł Boner. – Jedni z nich przez klasztor idą do nieba, inni przez świata drogi cierniste… I purpura bywa włosiennicą i korona cierniem bywa… Różnie powołuje Bóg i sobie służyć każe…
Jak mądre dziewice, czekaj z lampą zapaloną, patrząc aby ci ona nie zagasła…
Strzemieńczyk zbliżył się wzruszony i w rękę go pocałował. Boner zamilkł.
– Pozostaniesz w Krakowie? – zapytał po chwili.
– Sprzykrzyły mi się wędrówki – odparł Grześ – chcę słuchać nauk w akademii naszej i jej służyć…
Pozwolicie ojcze, abym w godzinach zwątpienia i utrapienia, o pociechę i pomoc was prosił?…
– Widzisz – rzekł Boner – żem sam pierwszy zwrócił się do was. Jako służę wszystkim, tak i tobie, radą a pocieszeniem chcę służyć. Idź z Bogiem w pokoju…
Uścisnął go zakonnik okazując mu jakby miłosierdzie wielkie, w czem Strzemieńczyk, choć widział pewną pociechę, czuł też przepowiednię СКАЧАТЬ