Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 8

Название: Potop

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ – krzyknęły wszystkie głosy, aż szyby poczęły drżeć w ołowianych oprawach.

      – Vivat! Przejdzie żałoba, będzie weselisko!

      Pytania poczęły się sypać:

      – A jakoż wygląda? Hej! Jędruś! Bardzo gładka? Czy taka jak sobie imaginowałeś? Jest-li druga taka w Orszańskiem?

      – W Orszańskiem? – zawołał Kmicic. – Kominy przy niej naszymi orszańskimi pannami zatykać!… Do stu piorunów! Nie masz takiej drugiej na świecie!

      – Tegośmy dla cię chcieli! – odpowiedział pan Ranicki. – Ano, kiedy wesele?

      – Jak się żałoba skończy.

      – Furda82 żałoba! Dzieci się czarne nie rodzą, jeno białe!

      – Jak będzie wesele, to nie będzie żałoby. Ostro, Jędrusiu!

      – Ostro, Jędrusiu! – poczęli wołać wszyscy razem.

      – Już tam chorążętom orszańskim tęskno z nieba na ziemię! – krzyknął Kokosiński.

      – Nie daj czekać niebożętom!

      – Mości panowie! – rzekł cienkim głosem Rekuć-Leliwa – popijem się na weselu jak nieboskie stworzenia!

      – Moi mili barankowie – odpowiedział Kmicic – pofolgujcie mi albo lepiej mówiąc: idźcie do stu diabłów, niechże się po moim domu obejrzę!

      – Na nic to! – odparł Uhlik. – Jutro oględziny, a teraz pospołu do stołu; jeszcze tam parę gąsiorków z pełnymi brzuchami stoi.

      – My tu już za ciebie oględziny odprawili. Złote jabłko ten Lubicz! – rzekł Ranicki.

      – Stajnia dobra! – wykrzyknął Zend. – Jest dwa bachmaty83, dwa husarskie84 przednie, para żmudzinów85 i para kałmuków86, i wszystkiego po parze jak oczu w głowie. Stadninę jutro obejrzym.

      Tu Zend zarżał jak koń, a oni się dziwili, że tak doskonale udaje, i śmieli się.

      – Takież tu porządki? – spytał uradowany Kmicic.

      – I piwniczka jako się patrzy – zapiszczał Rekuć – ankary smoliste i gąsiory spleśniałe jakoby chorągwie w ordynku stoją.

      – To chwała Bogu! Siadajmy do stołu!

      – Do stołu! Do stołu!

      Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwał się.

      – Zdrowie podkomorzego Billewicza!

      – Głupi! – odparł Kmicic. – Jakże to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?

      – Głupi! – powtórzyli inni. – Zdrowie gospodarskie!

      – Wasze zdrowie!…

      – By nam się w tych komnatach dobrze działo!

      Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych portretów billewiczowskich wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska. Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.

      – Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! – rzekł Kmicic.

      – Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać – odparł Kokosiński. – Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!

      – Nie tak jak my! – jęknął Ranicki.

      – Wypijmy na pocieszenie! – rzekł Rekuć.

      – Nie! Nie na pocieszenie! – odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus – ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów87, bez dachu nad głową.

      – Słusznie mówi! – zawołało kilka głosów. – Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.

      – Ciężka nasza dola! – piszczał Rekuć. – W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.

      – Dajcie spokój! – mówił Kmicic – co moje, to i wasze!

      Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.

      – W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! – wołał Kokosiński – choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!

      – Dajcie spokój! – powtarzał Kmicic.

      – Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! – wołał żałośnie Uhlik.

      – Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?

      – Nie przecz, Jędrusiu – mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia – nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem…

      Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:

      – Chyba, że się fortuna odmieni!

      A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:

      – Co się nie ma odmienić!

      – Jeszcze za swoje zapłacimy.

      – I do fortun dojdziem.

      – I do godności!

      – Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!

      – Zdrowie wasze! – zawołał Kmicic.

      – Święte twoje słowa, Jędrusiu! – odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. – Bogdaj nam się lepiej działo!

      Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: „Len mędliła na mędlicy!” – co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:

      – Ty СКАЧАТЬ



<p>82</p>

furda (daw.) – błahostka. [przypis redakcyjny]

<p>83</p>

bachmat – koń używany daw. przez jazdę polską i tatarską. [przypis redakcyjny]

<p>84</p>

koń husarski – specjalnie wyhodowana rasa wysokiego, odpornego i szybkiego konia służącego husarii w walce. [przypis redakcyjny]

<p>85</p>

żmudzin – koń żmudzki, rasa konia domowego, hodowana na Litwie i Żmudzi, głównie do prac rolnych i do zaprzęgu. [przypis redakcyjny]

<p>86</p>

kałmuk – mały, krępy koń stepowy. [przypis redakcyjny]

<p>87</p>

exul (łac.) – wygnaniec. [przypis redakcyjny]