Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski страница 25

Название: Syn Jazdona

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nadaremnej, o zbiegłych ni śladu, ni słuchu. Dopiero po północy zawrzało coś u furty. Klimek, dworzanin ks. Jadwigi z dwojgiem czeladzi wysłany, prowadził związanego Pawlika, ale poraniony był, pocięty, bo mu się bronił wściekle.

      Wzięto i siostrę Łucję, zaklinającą się, iż bez jej woli, usta jej zawiązawszy swawolny chłopiec na konia porwał i z łupem swym poczwałował w lasy.

      Skrępowanego tak jak stał posadzono winowajcę do kuny. Kara mogła go czekać sroga, bo księżna podobnych napaści, przebaczać nie była zwykła… Ludzie zuchwalstwu i zręczności z jaką było dokonane, wydziwić się nie mogli. Mówili wszyscy zgodnie, iż za to szyję powinien był dać.

      Nazajutrz, gdy się właśnie coś o sądzie i wyroku spodziewano usłyszeć, przyszedł Luzman do Janicza, splunął i rzekł.

      – Otóż go już nie ma!

      – Co? dano go ściąć? – krzyknął Janicz – a spowiadał że się?

      Niemiec ręką zamachnął.

      – Z kuny się po nocy wyłamał, łotr, o, już go nie kazano gnać.

      Gdzieś przepadnie w lesie, bo się bodaj wyrwał bez broni.

      W Przemankowie u łoża starego Jazdona, cudem się z Legnicy wydobywszy, siedział ksiądz Zula, opowiadając mu opłakane dzieje najazdu tatarskiego, gdy drzwi się otworzyły i – ktoś stanął w progu.

      Nie mógł z razu poznać Zula kto był, bo strasznie odarto wyglądał przybylec.

      Zbliżywszy się doń dopiero radośnie wykrzyknął, poznając, iż ten, którego za zginionego mieli, żyw przed nim stoi.

      Stał się zarazem cud, bo stary Jazdon, który od lat tylu w połowie ciała władzy nie miał, na jedno oko nic nie widział, gdy o synu posłyszał i ruszył się aby go uściskać, rękę obumarłą podniósł, oko zagasłe otworzył, na nogi obie powstał…

      Niucha i Mucha, którzy przygotowani byli go podnosić, przerażeni widokiem tym, rozbiegli się krzycząc…

      I była w domu radość wielka, ale krótka. Stary ojciec, któremu Bóg dał oburącz dziecko uściskać, tejże nocy usnąwszy, na wieki zamknął oczy…

      Radość wielka uleczyła go i zabiła…

      Został tedy sam nieletni chłopiec panem włości wielkich i woli własnej. Zula, który pozostał przy nim, modlił się, aby teraz cugli sobie puściwszy, rychło nie przepadł.

      Chociaż wychowańca swojego kochał bardzo, choć mu tu dobrze było i zaciszno, klecha po pogrzebie starego ledwie mógł kilka miesięcy przetrwać w Przemankowie. Istne się tu piekło poczęło, z którego ani wyrwać się z razu nie miał siły, ani mógł patrzeć obojętnie na to, co się działo. Walczył z sobą długo poczciwy klecha, aż dnia jednego agendę pod pachę wziąwszy, parę swych ksiąg w rękę, pieszo z gródka wypadł o kiju, i już go więcej tam nie widziano, bo do Ś. Jędrzeja do Krakowa powrócił.

Koniec Prologu.

      I

      Ćwierć wieku upłynęło od opisanych wypadków, i ci co wyrostkami pamiętali Dobre pole pod Lignicą, mężami się stali, ci co starcami byli za pierwszej tatarskiej powodzi, do grobów dawno poszli spoczywać.

      W wigilję Mateusza świętego, roku tego (1266), zmarł świątobliwy pasterz krakowski Prandota. Jako błogosławionego już za życia, czczono go uroczystym pogrzebem. Cuda się działy u grobu.

      Po osieroceniu stolicy krakowskiej, nowego potrzeba było obierać pasterza i kapituła cała zebrała się dla narady.

      W izbie nie zbyt obszernej, dosyć ciemnej, nim się jeszcze rozpoczęły rozprawy, z obecnych twarzy i postawy poznać było można, iż wiedzieli zawczasu, że zgodnego wyboru nie będzie.

      Byli to po większej części duchowni lat średnich i podeszłych, twarze jednych wywiędłe i blade, drugich krągłe, i mocno zaognione, wychudli i otyli – przedstawiali dwa obozy, tych, co żywot wiedli duchowy zapominając na ciało i tych, którzy pielęgnowali je, staranie o duszy zostawiając ostatniej godzinie.

      Jednym z tych, około których najwięcej się skupiano, z wielkiemi znakami uszanowania, był ksiądz Jakób ze Skarzeszowa, starzec już bardzo w lata podeszły, nie wielkiego wzrostu, niepozorny, szczupły, niziutki, z czarnemi ale mocno przerzedzonemi włosami, skromny i bojaźliwy.

      Był on i dziekanem krakowskim i scholastykiem bambergskim, i kanonikiem wrocławskim i papiezkim, a króla czeskiego kapelanem. Uczony prawnik, człek pobożny, miał u ludzi sławę, a zachowanie i w kapitule głos przeważny. Ten milczący stał, nachmurzony, z głową spuszczoną, zafrasowany, a zarzucającym go pytaniami, odpowiadał tylko ruchami dosyć obojętnemi jakby zwątpił, iż tu się na co przydać może.

      Ksiądz Gerard, proboszcz wiślicki należący do rumianych, mistrz Szczepan otyły i słusznego wzrostu a silny mąż, kanonik Wyszon, na którego okrągłem licu zdrowie bujno wykwitało – na boku z sobą po cichu rozmawiali.

      Inni księża zbierali się też w gromadki i szeptali. Niepokój już się dawał czuć w kapitule, choć jeszcze nie zasiadła.

      Na ostatek odmówiono modlitwę do Ducha świętego i wszyscy miejsca zająwszy czekali, aż się kto odezwie pierwszy.

      Z oczów widać było, iż na księdza Jakóba ze Skarzeszowa, jako najstarszego wiekiem, przodującego dostojeństwem, oglądano się.

      Więc gdy ten i ów potrącał z lekka, staruszek jakby zmuszony, odezwał się słabym głosem.

      – Mili bracia! Wzywaliście Ducha Świętego, ten niech was natchnie.. Kościołowi potrzeba takich ludzi, jakim był świętej pamięci, za życia ubłogosławiony Prandota, i poprzednicy jego, wielcy kościoła obrońcy, wielcy kraju opiekunowie. Silnego męża obierzcie, takiego nam na nasze czasy potrzeba…

      – Was by okrzyknąć! – przerwał mu jeden z bladych, uczeńszego nie mamy, pobożniejszym nikt być nie może, ani gorliwszym o wiarę. – —

      Staruszek rękę podniósł i kończyć mu nie dał.

      – Brzemię to nie na moje ramiona, – o grobie myślę nie o infule…

      Ruch żywy ręki drżącej i głowy dokończył, czego ks. Jakób powiedzieć nie chciał. Stanowczo wyboru odmawiał.

      Rumiano wyglądający kanonicy spojrzeli po sobie wesoło, dając sobie znak porozumienia. Uśmiechali się.

      Mistrz Szczepan, ów mąż poważny, otyły, wesół, pogodnej twarzy, dodał.

      – Nam potrzeba pasterza w sile wieku, do tęgiej walki zahartowanego. Kościołowi zewsząd grożą książęta nawet wrzekomo najpobożniejsi, jak ten pan nasz Bolesław. Potrzeba nam na stolicę żołnierza! żołnierza!

      – Byle szermierzem Bożym był – odparł jeden z bladych z przekąsem. I znacząco odchrząknął.

      – Jeśli СКАЧАТЬ