Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 8

Название: Dwie królowe

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ na nim, ale po wchodzącym trudno było poznać, do jakiego należał narodu.

      Buty miał długie jakie w Polsce pospolicie noszono, spodem suknię jak sajanik skrojoną, ale wytartą i wyblakłą, choć materya na niej była niegdyś kosztowna i piękna. Wierzchem zaś na niej, wyszarzanym aksamitem okryte miał futerko z popieliczych wiewiórek, jakieby ledwie staremu słudze na powszedni dzień przystało. W ręku zaś trzymał kołpaczek futrzany, tak dobrze stary jak odzież cała. Za paskiem na sajaniku zatknięta była para rękawic wyszywanych, zużyta – u boku ani miecza ani szabli, tylko pod pachą laskę kutą niósł.

      Niepozorny ten człek, średnich lat, przed czasem postarzały, głowę miał ogromną, nad którą czoło wypełzłe jak bania sterczało; twarz chuda, długa kończyła się spiczasto. Brzydki był, ale w oczach tyle rozumu miał, a w tej twarzy życia tyle, iż poszanowanie jakieś wzbudzał. A musiał się mieć za niepośledniego sam on, gdyż owi dostojni mężowie, owe bławaty, szaty i łańcuchy, między które poufale tak wchodził, bynajmniej go nie onieśmielały.

      Ci co na drodze mu stali, ustępowali z ukłonem, zdala będący witali go z uprzejmością wielką, a ks. Samuel ręką wcześnie go pozdrawiając, życzliwie się uśmiechał.

      Zbliżywszy się do stołu nowy gość, z tą śmiałością z jaką wszedł, dokoła się pokłonił i stanął.

      – Gościem wy u mnie rzadkim a wielce pożądanym, Strusiu miły – odezwał się biskup – bądźcież pozdrowieni!

      Struś głowę skłonił nieco.

      – Dzięki Bogu, mnie tu nie było potrzeba – rzekł – a gdzieindziej mus iść i konieczność. Doktorowi wszyscy radzi, a no bodaj go nie wołać.

      Struś ten był naówczas najzawołańszym z lekarzy w Krakowie; choć tu na nich nie zbywało, bo i Polaków co się we Włoszech uczyli, i Włochów i różnych cudzoziemców siła było można naliczyć.

      Struś bodaj innych nauką i bystrem okiem w rozpoznawaniu chorób ludzkich i temperamentów przechodził. Szanowano go powszechnie z nauki wielkiej, ale i z charakteru niemniej pięknego. Jako to lekarzom wielu się trafia, codziennie z widokiem śmierci oswojonym i sprawy ludzkie nawykłym widzieć jak marnemi są, Struś swobodę umysłu i mowy w pośród najdostojniejszych osób zachowywał, a nie korzył się przed nikim. Tak mu było prawdę łatwo powiedzieć królowi, jako parobkowi, a zawsze była zdrowa i jędrna. Nie lękał się też nikogo, gdy jego wszyscy pożądali.

      Ostatnie wyrazy rozmowy toczącej się o królewnie Elżbiecie, wchodząc Struś pochwycić musiał, bo gdy się uciszono, rzekł.

      – Nie radbym przerwał Encomium przyszłej pani naszej, a dowiedziećby mi się było miłem, że też dosyć siły a zdrowia mieć będzie, aby tu i miłości jednych i nienawiści drugich podołać mogła biedaczka.

      – Co do zdrowia jej – zniżając głos rzekł biskup z powściągliwością pewną – różne wieści krążą, daj Boże, nieprawdziwe a złośliwe… Słabowitą być ma a wątłą.

      Strusiowi się słuchając rozrosłe brwi pod wysokiem czołem ogromnie marszczyły.

      – Jam coś też zasłyszał – rzekł – i dlatego pytam. Powiadają, że matka jejmości niedobrego jest zdrowia, a i w ojcu pewne przypadłości mogły z niego przejść na dzieci… chociaż to koniecznem prawem nie jest, aby one dziedziczyły je. Trafia się ten spadek często, lecz niewszędzie, jedne dzieci mija, drugie obarcza.

      Maciejowski milczał zamyślony.

      – Zkąd ja to wiem – rzekł – nie raczycie mnie badać; słyszałem wszakże od tych, co często ostatniemi dniami królową starą widywali, że ma pociechę z tego wielką, acz może przedwczesną, iż u przyszłej królowej o chorobie jakiejś skrytej wie, która jej życia długiego nie obiecuje…

      Wszyscy chwilę milczeli, a pan Seweryn Boner po cichu szepnął biskupowi Tarle, obok którego siedział:

      – Może zawczasu choroby przepowiadają, aby się jej nie dziwowano, gdy potem włoskim kunsztem ją w kubku lub woni zadadzą!

      Struś dosłyszawszy smutnie się uśmiechnął.

      – Zowiecie to włoskim kunsztem – odezwał się – chociaż on i we Francyi i po równi w innych krajach, pod ten czas zły do wielkiej doskonałości doprowadzony został.

      Zaprawdę ohyda to i smutek, gdy człowiek rozumu swego i nauki na to zażywa, aby potajemnie i bezkarnie broił.

      Doszliśmy do tego, że i Lokusta lepiej smażyć nie umiała nad nasze trucicielki.

      Srom wyznać, że i pomiędzy doktory są tacy, którzy nad tem pracują, aby jak najsubtelniejsze trucizny urządzać umieli, które potem nie na wagę złota, ale za ogromne sumy sprzedają…

      – Ale sąć antidota – odparł po chwili biskup – i mówią o kamieniach takich, które nosząc nigdy otrutym być nie można.

      Struś się uśmiechnął.

      – Przeszła do nas ta wiara od starożytnych, tak jako o ametyście głoszą, iż upić się nie daje, ale cudny to by kamień być musiał, żeby samo nań wejrzenie i noszenie go, połknięty jad niszczyło… Baśnie to są.

      – A toż prawda? – zapytał Boner – że i zapachem zabić można?

      – Prędzej niż wejrzeniem na kamień uleczyć – rzekł Struś – lecz smutna to treść rozmowy… rzućmy ją lepiej.

      – O wesołą bo trudno – przerwał biskup Samuel.

      Po tych słowach rozdzielili się mówiący i każdy z nich pojedynczo z kimś cichą zawiązał gawędę. Wszystkie zaś one mniej więcej jednego się tyczyły przedmiotu – młodego króla i królowej przyszłej, na których wielkie pokładano nadzieje… tak jak Bony i królowania jej coraz się rozwielmożniającego lękali wszyscy, tem pocieszając tylko, iż ono z żywotem starego pana ustać miało.

      Słowo to było w ustach wszystkich, i dosłyszawszy je biskup Samuel, rzekł: że i to niepewna, ażali Bona, która na pozyskanie serca syna pracowała od dzieciństwa jego, nie potrafi go zatrzymać, tysiączne na to mając sposoby.

      – Jakie one są – mówił znowu podniósłszy głos Maciejowski – wszyscy wiemy, bośmy na nie patrzyli. Młody pan wiele potrzebuje, bo do wykwintnego i zbytkowego życia jest nawykły, kocha się we wszystkiem co piękne, a co piękne jest, szacowne być musi.

      Stary król nie rad na fraszki mu dostarcza i ostrzejby go chciał wziąć, czemu Bona nie przeszkadza, zarazem okazyę mając tajemnie ze skarbca go swego zasilać, co miłość jedna i utrzymuje. Jest w Chęcinach na zamku z czego wszelki zbytek żywić.

      Gorsze drugie – kończył biskup oczy spuściwszy – boć na krewkość wielką młodego króla obrachowane. Ma Bona zawsze przy sobie podostatkiem pięknych dziewcząt, Włoszek i Polek, a przez szpary patrzy na miłostki syna.

      – Cośbym i ja o tem powiedzieć umiał – szepnął Struś – wczoraj bowiem młody СКАЧАТЬ