Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski страница 5

Название: Chore dusze

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ W Rzymie widzi mnie każdy niemal codzień w jakimś zakącie, bo się snuję nieustannie.

      – Rzym tak jest ponętny dla artysty! – zauważyła gospodyni.

      – Ale ja artystą nie jestem i być nie chcę – przerwał żywo gość. – Jest to i zawiele dla mnie honoru i zamało. Artyści są-to najczęściéj istoty, które widzą tylko skorupę rzeczy i ograniczają się wrażeniami, nie sięgając głębiéj. Trzeba być trochę i artystą, ale być tylko artystą – biédna to rzecz, smutna dola!

      Wszyscy słuchali go z uwagą wielką. Piękne rączki przysunęły mu filiżankę herbaty, którą po pewném wahaniu się przyjął gość i rzuciwszy kapelusz swój pod nogi, oparłszy się wygodnie o krzesło, począł rozglądać się baczniéj po towarzystwie.

      Księżna, która miała swą własną teoryą poznawania ludzi i klasyfikowania ich, poczęła się przypatrywać rękom przybyłego. Brakło ich jéj jeszcze do uzupełnienia charakterystyki téj postaci. Ręce dla niéj były cechą niezbędną, znamieniem stanowczém, bez którego obejść się nie mogła, chcąc sądzić o człowieku.

      Pomimo nadzwyczajnego zaniedbania stroju, obuwia, włosów, ręce pana Wiktora, które się ukazały z rękawów nankinowéj żakietki, mogły zastanowić wistocie pięknemi kształty i utrzymaniem staranném. Księżna odetchnęła swobodniéj, przekonawszy się z nich, że gość nie mógł być awanturnikiem, że musiał należéć do tego, co się nazywa dobrém towarzystwem, choć bywa wcale nieosobliwém. Ale dlaczegóż tak zdziczał?

      Twarz, choć wynędzniała, nie dozwalała przypuszczać, aby doszedł nawet lat cztérdziestu, nie miał więc potrzeby tak wcześnie zrozpaczyć o sobie.

      Nastąpiła chwili milczenia, wczasie któréj wszyscy ukradkiem spoglądali po sobie, jakby wrażeniami swemi dzielić się chcieli, lub ich potwierdzenia szukali.

      Ruchawy hrabia Filip krzywił usta złośliwie, szydersko. Hrabia August przypatrywał się przybyłemu z zajęciem wielkiém, zdając się chciéć sobie przypomniéć, gdzie i kiedy spotkał już tę twarz w życiu. Gospodyni miała minkę trochę wystraszoną. Księżna bawiła się tém zjawiskiem, nie tając się, że mu była rada, lecz razem zdając się czémś zaniepokojoną. Naostatek przyczyna wszystkiego, pan Ferdynand, stał w kącie zmieszany, poczytując się za winowajcę i obawiając… sam dobrze nie wiedział czego. Poznać się z jakimś obdartusem w Colosseum było rzeczą naturalną; ale być za karę zmuszonym wprowadzić go do domu?… Bardzo być może, iż ów podróżny śmiał się w duszy z wielkiego wrażenia, jakie tu zjawieniem się swém wywołał.

      – A z kraju dawno pan już? – zapytała nieśmiało księżna, wlepiając w niego oczy.

      Panu Wiktorowi brwi się trochę ściągnęły; pomyślał chwilkę i rzekł:

      – Niezmiernie dawno, tak dawno, że mi się te lata w wieki przemieniły. Noszę się z tęsknotą po nim i nigdzie jéj zgubić nie mogę. Czasem zdaje mi się na moment jakiś, żem się już pozbył téj nieznośnéj towarzyszki; ale, gdy się najmniéj spodziéwam, we śnie lub na jawie, powraca. Jaka to szkoda, że człowiek nie może się pozbyć siebie i przetworzyć, gdy zechce, na inną istotę.

      Uśmiéchnął się gorzko.

      – Co do mnie – wtrącił gwałtownie hr. Filip, ostrym swym głosem i intonacyą fałszywą – co do mnie, ja nie pojmuję zupełnie, jak można za granicą tęsknić za krajem naszym i wzdychać do niego. Może to być bardzo ładném, bo wygląda na patryotyzm; ale ja sobie z tego sprawy zdać nie umiem. Przyznaję się, żem kosmopolita.

      Gość zmierzył mówiącego błyskiem swych oczów ognistych. Zdawało się że cóś odpowiedziéć zamyśla; ale otworzył tylko usta i… zapił herbatą. Odpowiedź zostawił innym, poczuwszy może, iż z ust jego wyszłaby ona zaostrą.

      Tymczasem nikt nie odpowiedział hrabiemu; milczenie ciężkie, ołowiane niemile przycisnęło całą gromadkę, a hrabia Filip, zmieszany niém, sam czuł się w obowiązku niepodniesioną rękawicę wziąć do ręki.

      – Co do mnie – powtórzył z naciskiem – otwarcie się przyznaję do mego kosmopolityzmu i do téj pory przynajmniéj tego nie żałowałem.

      Gość popatrzył nań bacznie i dorzucił:

      – Tak, za nic ręczyć nie można. Są choroby, które powracają po latach dwudziestu i więcéj, a gdy powrócą, zabijają.

      Dwuznaczném to było.

      Nikt z większą uwagą nie słuchał oryginalnego gościa, nad księżnę. Pochwyciwszy ostatnie jego wyrazy, uśmiéchnęła się, zakrywając wachlarzem.

      Hrabia August wstał pocichu i począł się przechadzać po salonie, zatopiony w sobie.

      Księżna przerwane badanie ciągnęła daléj.

      – Nie dowiedzieliśmy się od pana, jak dawno bawisz we Włoszech. A w Rzymie, myślisz pan przebywać długo?

      Trochę natarczywe pytanie zmusiło gościa do zwrócenia się ku księżnie.

      – I na to odpowiedź moja wyda się pani dziwaczną – rzekł. – Ale nie mogę, dla uniknienia posądzeń o zmyśloną ekscentryczność, powiedziéć nieprawdy. Otóż ja nie wiem nigdy, gdzie jak długo bawić będę. Przychodzi mi nagle ochota, pokusa jakaś, zachcenie, nudy – biorę kij i jestem fantazyi posłuszny. W Rzymie zaś nigdy nikt pewnym być nie może, czy zabawi do jutra, lub całe życie.

      – Tak, Rzym ma urok wielki – odezwała się księżna poważnie.

      Gość spuścił głowę; nie zaprzeczył, ani potwierdził. Nagle dopił herbaty, chwycił z pod nóg leżący na ziemi kapelusz, wstał, pożegnał gospodynię, księżnę, zdala téż innych gości i przeprowadzony przez Ferdynanda, zniknął z salonu.

      W tém zbyt pośpieszném wyjściu było cóś uderzającego, dziwacznego, jakaś fantazya nagła, i gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, księżna wybuchnęła:

      – Oryginalny! nie zawiedliśmy się.

      Hrabia August, który stał trochę na uboczu, przybliżył się do stolika.

      – Dziwna rzecz – odezwał się – nie mogę sobie przypomniéć jak, gdzie, kiedy, alem pewien że tego człowieka znałem, spotykałem już w życiu. Siliłem się na rozbudzenie mojéj pamięci… zawiodła mnie.

      – Ach! – rozśmiał się hr. Filip – podobnego doń musiałeś widziéć w jakiéjś ilustracyi francuzkiéj: pół-bandyty, pół-artysty, figura dosyć osobliwa, a mało sympatyczna.

      – Bardzo przepraszam – żywo zaprotestowała księżna – staję w obronie. Jest-to typ pospolity napozór, lecz bardzo różny od tych, za których powierzchownością się ukrywa. Na piérwsze wejrzenie prawda że robi wrażenie pół-karykatury, ale dosyć mu się baczniéj przypatrzyć, aby się przekonać, że nie gra roli przybranéj, że jest, nie myśląc o tém, takim, jakim go Bóg stworzył, albo nieszczęśliwe losy uczyniły. Wrażenie, jakie wywarł na hr. Auguście, i mnie się czuć dało; kogoś mi przypomina. Wydaje mi się jakby СКАЧАТЬ