.
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу - страница 7

Название:

Автор:

Издательство:

Жанр:

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ się jak najdokładniej wprzódy od księdza Żagla, który ze mszą do smołochowskiej kaplicy przyjeżdżał: o położeniu, charakterze, niezmiernych bogactwach, sposobie życia, o wszystkiem o czemkolwiek tylko można się było poinformować od niego, o panu Salomonie Dobku… Widzenie i rozmowa dopełniały dla niej skreślonego wizerunku. Nie miała zapewne innych zamiarów nad zyskanie sobie pomocy i opieki; dopiero tu przypatrzywszy się staremu i czytając jego pomieszanie, odkryła, iż mogłaby o coś się więcej pokusić. Myśl ta zarysowała się z razu mglisto i niewyraźnie, lecz wkrótce wystąpiła jaśniej, i Sabina powiedziała, uśmiechając się do siebie: Któż wie? trzeba próbować…

      Miała czas do rozmysłów zostawszy sama, pan Dobek bowiem poszedł na radę do cioci Henau: coby tu podać sąsiadce? Pora była poobiednia, więc owoce i kawę.

      Laura przytomna była tej naradzie.

      – Niechże i Lorka wyjdzie! rzekł Salomon.

      – O! nie, tatku! nie! ja nie pójdę! odpowiedziało dziewczę potrząsając głową: niech sobie ciocia Fryderyka gospodaruje, ja nie pójdę…

      – A to dla czego? dziczku ty jakiś! zaśmiał się ojciec.

      – Takem się tej pani nastraszyła! Tatko nic nie wie. Bawiłyśmy się z małą Julką… wpadam do salki… którą od urodzenia nawykłam widzieć pustą… i widzę… czarne widmo stojące przed sobą. Myślałam, że upiór! o mało nie zemdlałam.

      Dobek ręce aż załamał.

      – Czy ci to nie zaszkodzi, moje dziecko?

      – Nie, już mi odeszło, chociaż długo, długo potem biło mi serce… mówiła Laura… Jednak spojrzeć na nią nie mogłabym bez strachu… Zdaje mi się, że widzę upiora, który przyszedł po duszę moją…

      Dobek pobladł…

      – Co ty pleciesz! tak piękna, młoda pani!

      – A! młoda! ale straszna! Co za oczy przenikające do głębi! O! nie każcie mi tam iść, nie mogę, nie mogę. Dosyć miałam i widzenia i rozmowy! aż nadto!

      Ojciec się zafrasował, bo niegrzecznie było, żeby Laura się nie ukazała; lecz uległ dziecku i nie wymagał więcej, by zeszła do parlatorjum.

      Uściskał ją, pocałował, a wrażenie, z jakiego mu się wyspowiadała Lorka, zwiększyło własną jego obawę co do pani Noskowej.

      Pospieszył wrócić do salki…

      Tu zastał panią Sabinę przechadzającą się wzdłuż i przyglądającą ciekawie starożytnym pamiątkom.

      – Jak to już dawno rodzina państwa tu musi zamieszkiwać! Co tu ślicznych dawnych rzeczy! Wszak to być muszą portrety dziadów i naddziadów…

      Mówiła to milszym jeszcze, dźwięcznym głosem, który wkuł Dobka w miejscu. Bał się szelestem swych kroków zagłuszyć śpiewu tak ślicznego.

      – Tak jest, pani, odparł cicho: wieki już jak żyjemy tutaj… i nie zamienilibyśmy tych naszych ruin na najwspanialsze pałace… Żyjemy otoczeni wspomnieniami pokoleń ubiegłych, jakby w pośród nich i z niemi… Mamy tutaj to, o co się gdzieindziej ludzie ubiegają napróżno: jesteśmy panami czynności naszych i całego życia. Nikt nam nie broni urządzić go sobie, tak jak nam najmilej i najdogodniej… obce a zazdrosne oko nie śledzi każdego kroku…

      Piękna wdowa słuchała z zajęciem pana Salomona, który wreszcie powstrzymany w tem wynurzeniu się myślą jakąś… nagle zamilkł, jakby się za język ukąsił.

      – Jest to zapewne bardzo nieszczęśliwe położenie, odparła Noskowa oglądając się ciągle; ale jednak – wyznam, nawyknąć do niego potrzeba. Ja moją młodość spędziłam w mieście, i przybywszy z mężem pierwszy raz do Smołochowa, choć u nas daleko więcej się ludzi widzi i czasem ktoś z sąsiedztwa przyjeżdża, płakałam, tak mi się pusto i smutnie wydało na Polesiu. Teraz już znacznie do tego życia nawykłam…

      – I myślisz tu pani tak sama jedna pozostać przy tem gospodarstwie? spytał Dobek.

      – A cóż mam począć! westchnęła Sabina; ja sama jeszcze dobrze nie wiem jak się złoży! Uczynię pana sędzią, a jego łaskawej rady usłucham z wdzięcznością. Matki nie mam, rodzina moja po świecie się rozpierzchła, dokądżebym się udała?

      To co mówiła piękna wdowa, było jakby tylko mało znaczącem i podrzędnem towarzyszeniem mowie niemej jej oczu, które wciąż na nieszczęśliwym Dobku się znęcały. Stary nie mogąc znieść jej wejrzenia, spuszczał źrenice i zakłopotany był jak panienka. Tłómaczył sobie to natręctwo wdowy tylko chęcią zyskania go sobie jako opiekuna, bo zresztą, na cóżby się miał zdać ten niedobitek człowieka?

      Rozmawiali tak, gdy stary Eliasz, najpierwszy ze sług Dobka, ubrany odświętnie w długą popielatą kapotę z ogromnemi guzami, wniósł na ciężkiej tacy srebrnej kawę w imbryku ogromnym, filiżanki i cały przybór do podwieczorku, po którym poznać było można zamożny dom stary, niegdy na pańską urządzony stopę.

      Za nim weszła, jak zawsze czarno całkiem ubrana, wyprostowana i sztywna ciocia Henau, którą gospodarz domu zaprezentował pani Noskowej. Spodziewała się ona snadź przyjścia Laury, lecz nie widząc jej, nie śmiała się o to upomnieć. Panna Fryderyka i ona zmierzyły się oczyma i powitały chłodno jak nieprzyjaciele przed bitwą. Nie wiedzieć dla czego, ciocia Henau szła już naprzeciw tej natrętnej sąsiadki z tem uczuciem niechęci niewytłómaczonej, które czasem samo nieznane obudza nazwisko… Świeża i krasna piękność pani Noskowej, nie mogła miłego na żółtej i wyschłej cioci uczynić wrażenia, a wzajemnie panna Fryderyka nie podobała się wdowie… Jednakże z uśmiechem obie zwróciły się ku sobie, którego ani jedna ani druga za dobrą monetę nie brały. Noskowa nie wiedząc spełna jaką rolę i wpływ w domu mogła mieć Fryderyka, musiała być grzeczna i nadskakująca… tamta pozostała zimną.

      Dobek tymczasem mógł nieco odetchnąć, zebrać myśli i obrachować się z tem co uczynił. W ogóle postępowanie własne nie podobało mu się: czuł, że popełnił nierozwagę, że winien był się wytłomaczyć, bronić i od opieki wymówić… Któż wie jak daleko przyjęcie na siebie tych obowiązków zaprowadzić go mogło? Niewiasta była śmiała, narzucająca się… a gdy taką się okazywała przy pierwszem spotkaniu, cóż mogło być potem? Przerażały go owe spojrzenia, urok głosu… piękność, sieroctwo… wszystko… Ogarnęła go trwoga dziwna… Lecz jakże się było cofnąć? Rozmyślał tak stojąc w oknie, a panna Fryderyka rozmawiała o czemś obojętnem z Noskową, gdy usłyszał jakby ku sobie wymierzony głos.

      – Łaskawy mój opiekunie, odezwała się wdowa zwracając w istocie ku niemu, bo ja już tak pana mego nazywam od chwili, gdyś mi protekcję swą przyrzec raczył: kiedyż będę miała szczęście widzieć go u mnie w Smołochowie.

      Dobek oniemiał na chwilę…

      – Moja mościa dobrodziejko, rzekł po namyśle: sądzę, że dopiero gdy Sapieżyńscy zjadą, lub ktoś z rodziny pani… a potrzeba się okaże… mojej rady… i pani mnie zechcesz wezwać…

      – A! tak, tak z uśmiechem przerwała wdowa; lecz nim to nastąpi! gdybyś pan raczył przejrzeć papiery, rozpatrzyć się w stanie majątku wejść cokolwiek w СКАЧАТЬ