Macocha, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Macocha, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 10

Название: Macocha, tom pierwszy

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ się uśmiechnął, ramionami rzucając.

      – Aj! aj! szepnął, to bardzo mądra kobieta, ona potrafi sobie dostać czegokolwiek jej potrzeba.. Ja krótko powiem jegomości: albo ona na pańskie pieniądze się łakomi… albo jegomości chce złapać razem, żeby się do nich dobrać…

      Pan Salomon zbladł.

      – Mnie złapać! zawołał; ale patrzajże na mnie, mam blizko pięćdziesięciu lat… a ona…

      – To najgorzej, że jegomość masz pięćdziesiąt lat… rzekł Aron… Pan jesteś stary a żyłeś jak pustelnik, nad panem ona będzie miała panowanie łatwe, jak tylko zechce… a że ona zechce…

      Nie kończąc machnął ręką.

      – A co się stanie z panną Lorką? z tem kochanem dzieckiem, z tym ślicznym kwiatkiem? a co się stanie z temi skarbami, które jegomość w pocie czoła zbierał? Czy to ma pójść w obce ręce?

      – Aronie! co gadasz! co gadasz! wybuchnął Salomon: gdzież do tego podobieństwo! za kogoż mnie masz?

      Żyd powoli poważnie odparł:

      – Za człowieka… Mój jegomość – dodał, ja i sam trochę, i przez swoich znam tę panią ze Smołochowa… ja tam bywałem za życia jej męża, wiem zkąd on ją wziął, a patrzałem się na nią często… To jest niebezpieczna kobieta…

      Dobek nie odpowiadał, zmieszany stał jak na sądzie przed starym Aronem, który mówił cicho i z wolna:

      – Jej matka służyła na królewskim dworze… a ojciec? ojciec się gdzieś podział, że o nim dawno nie było słychu. Jejmość miała sklep z czepkami przy Senatorskiej ulicy… Pan Nosko był impetyczny człek, zobaczył, że piękna… a nie można było tylko się ożenić, wziął i ożenił się. Dziewczyna z miasta… a gdy za męża szła… rozumniejsza była od tego co ją brał… Od tego czasu… jeszcze jej rozumu przybyło…. Ona za nieboszczyka wszystkiem tam rządziła…. robiła co chciała…

      Sierota i wdowa! aj! aj! rzekł Aron: na co jej mąż? na co opiekun? ona więcej rozumie niż jegomość i ja… Ja u niej tylko raz drzewo kupowałem i oszukałem się.

      Wrażenie, jakie opowiadanie Arona czyniło na Dobku, było widoczne: stary był wylękły, to co słyszał potwierdzało jego przeczucia. A jakże się było od bytności w Smołochowie uwolnić?

      Po chwilce namysłu… Dobek rzekł chłodno do Arona, który bacznie się w niego wpatrywał:

      – Dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość i dobre serce, mój Aronie; lecz masz mnie widzę za człowieka tak słabego, tak łatwego do wzięcia… jak niedorosłe dziecko? Cóż ci się śni, żeby ona myślała na mnie czynić zasadzki, a ja wiedząc o nich, miał w nie wpaść?

      Dałem jej słowo, to prawda, że do Smołochowa przyjadę, no to cóż? Pojadę, posiedzę, powrócę i tyle tego.

      – Pan się nie boisz? spytał Aron.

      – Ja? nie!

      – To źle! szepnął Lewi, to bardzo źle… Ale cóż mnie do tego? rzekł po chwili: ja swoje zrobiłem… Niech pan na pannę Lorkę pamięta… więcej nie powiem.

      Dobek zaczął frasobliwie przechadzać się po pokoju i wkrótce rozmowę odwrócił na wańczosy i bale, które płynęły do Gdańska. Aron już nie wznowił przedmiotu drażliwego, lecz z pewnym niepokojem śledził wyraz twarzy Dobka.

      Pan Salomon pożegnał go jak gdyby zawstydzony.

      Postanowił co najprędzej zbyć się ciężaru wiszącego mu nad głową: tegoż dnia wieczorem poszedł do córki.

      Mieszkanie jedynaczki było złotą klatką ukochanego ptaszęcia… Składały je dwa pokoje, obok których miała swoją sypialnię ciocia Henau… Okna ich zwrócone na ogródek, zamek, rzekę i widok ku dalekim lasom, błyszczały nowemi szyby sprowadzonemi z za granicy. Sprzęt wszystek powoli przypłynął z tego Gdańska, gdzie przepych kupców ściągnął z całego świata co najwytworniejszego się gdzie znalazło… Rzeźbione szafy, weselszej tylko barwy niż stojące w parlatorium, półki robotą tokarską, ozdobne bronzami złoconemi, misterne krośna, kołowrotki z różnego drzewa wysadzane kością słoniową i perłową macicą, bursztynem wykładane sepeciki, szkatuły z mozaik florenckich… porcelany chińskie i japońskie, ogromne wazony z Delftu… czegoż tam nie było! Jedna klatka złocista dla kanarków, cudo misterstwa i gustu, kosztowało może szkutę zboża… Znać było miłość ojcowską, która nagromadziła dziecku zabawek, by mu ozłocić życie samotne.

      Wśród tych świecideł i błyskotek… tu i owdzie leżały książki poprzewracane, pozakładane, rozpoczęte i niedoczytane… książki różnych formatów i wieków, począwszy od foliantu aż do elzewira w pargaminowej sukience… Fantazja Laury nie dopuściła tu wielkiego zaprowadzić porządku, ręka jej stawiła i odstawiała snadź co się jej sprzykrzyło, czego zażądała bliżej… Pączek kwiatów leżał na książce, książka na rozpoczętym dywanie, dywan na zmiętym płaszczyku… Dziesięć różnych robótek w wielkich i małych stało krosienkach… Maleńki klawicymbalik z nutami i cytrę na nim rzuconą widać było w kątku. Mimo tego pozornego nieładu, pokój Laury stanowił obrazek śliczny samą rozmaitością przyborów i sprzętów, któremi był zarzucony… Dziwnie miła woń ledwie pochwycona szła z tych różnych drzew, laków, szufladek i pudełeczek… pachnących jeszcze lasami, z których je ręka ludzka dobyła. Laura siedziała w ogromnym fotelu, z wielką książką na kolanach… głowę miała wspartą na poręczy i włosy w nieładzie… Biała jej sukienka potargana bieganiem, szeroka, spadała do koła na ziemię w bogatych fałdach połamana.

      Zobaczywszy ojca w progu, rzuciła książkę bez ceremonii na ziemię, z wielkim trzaskiem starych jej drewnianych okładek; zeskoczyła z fotelu, podbiegła ku niemu i uczepiła mu się na szyi. Dobek pocałował ją w czoło, pogłaskał ręką drżącą i coś zamruczał niewyraźnego…

      – Otóż widzisz, rzekł spoglądając na foliant leżący na ziemi: nie masz jeszcze pulpitu do tych ogromnych utrapionych tomów… które ci kolana pokaleczą… Niechże Aron postara się, żeby z Gdańska piękny przywieźli… jak należy dla Lorki…

      – Ale niech będzie na kółkach! dodało dziewczę, bo ja mu nie dam stać na miejscu…

      To mówiąc pobiegła do kwiatków leżących na stole, i piękny holenderski gwoździk wpięła ojcu w pętlę od szarej kapoty…

      – Jak to mnie staremu przy kwiatku! rozśmiał się Dobek: tobie to z nim do twarzy, bo ty sama jesteś kwiatem… a ja grzybem…

      Potrząsł głową.

      – A wiesz ojcze… przerwała nagle: gdybym ci pokazała śliczny jak najpiękniejszy kwiat grzybek ponsowy, aksamitny, który przyniosłam z lasu… tobyś dopiero się przekonał, że i grzyby piękne być umieją… wykwitał tak jakby z gałązki…

      Dobek usiadł na krześle, obejrzawszy się czy na niem co nie leży.

      – No, moja Lorko, rzekł: przyszedłem ci jedną osobliwszą zwiastować nowinę. Wszak to ja, jutro na cały dzień jadę.

      – Ojciec? СКАЧАТЬ